W przyszłym roku flagowe projekty unijnych instytucji staną pod znakiem zapytania, a tarcia wśród państw członkowskich nasilą wątpliwości co do dalszego wsparcia dla Ukrainy.

Ostatnie cztery lata były dla Unii Europejskiej gorzką lekcją tego, że historia się nie skończyła. Doktrynę rozwoju, która przed pandemią miała zapewnić Wspólnocie miejsce w globalnej rywalizacji obok USA i Chin, zastąpiło myślenie w kategoriach odporności i przetrwania. Zarówno ospała reakcja na COVID-19, jak i zgrzyty w podejściu „27” do rosyjskiej wojny w Ukrainie obnażyły słabości mechanizmów współpracy i procesów decyzyjnych UE, a także uwypukliły podziały między rządami członkowskimi. Gdy Władimir Putin jednym dekretem powoływał setki tysięcy nowych poborowych, Unia grzęzła w trwających tygodniami, a czasem miesiącami debatach o listach sankcyjnych. Była to też zapowiedź kolejnych problemów instytucjonalnych i administracyjnych. Zarządzanie organizacją zrzeszającą 27 państw – a w przyszłości ponad 30 – na podstawach prawnych ukształtowanych w zupełnie innych warunkach politycznych i gospodarczych wydaje się zadaniem karkołomnym.

Dyskusje na ten temat toczą się w czasie, gdy na całym świecie wybuchają nowe konflikty, w których UE odgrywa coraz bardziej marginalną rolę. Po wycofaniu się francuskich wojsk z Burkina Faso, Mali i wreszcie z Nigru rząd w Paryżu utracił swoje ostatnie wpływy w Afryce. W wojnie izraelsko-palestyńskiej Unia ma status drugorzędnego gracza. Próba przeciągnięcia globalnego Południa na stronę Europy po rosyjskiej inwazji na Ukrainę zakończyła się fiaskiem. A Chiny, od których UE chce się uniezależnić – mimo oporu części stolic – spoglądają na to wszystko ze spokojem.

Dogasający ogień

Ostatni w 2023 r. szczyt Rady Europejskiej mógł zapewnić Ukrainie trzy deski ratunkowe. Pierwsza to wart 50 mld euro pakiet wsparcia finansowego, który wymaga znowelizowania wieloletniego budżetu. Druga to 20 mld euro rozłożone na cztery lata, które miałyby iść na zakupy zbrojeniowe. W końcu trzecia – bardziej symboliczna – to rozpoczęcie negocjacji akcesyjnych. Wszystkie trzy kwestie trzymał w szachu premier Węgier Viktor Orbán, wymachując wetem. O członkostwie Ukrainy w UE mówił, że jest ono „wpychane na siłę” przez Komisję Europejską. W teatr ten włączyła się Bruksela, która odblokowała Budapesztowi 10,2 mld euro z Funduszu Spójności zamrożonych z powodu naruszania zasad praworządności. O ile KE zastrzegała, że obie te kwestie nie są ze sobą połączone, o tyle co innego mówił szef gabinetu węgierskiego premiera Balázs Orbán, który oznajmił, że tylko przelanie pełnej kwoty – 30 mld euro – poskutkuje wycofaniem weta. I Budapeszt słowa dotrzymał – zgodził się na otwarcie negocjacji akcesyjnych z Ukrainą, ale zablokował pomoc finansową. Wołodymyr Zełenski nawet nie pojawił się na szczycie, bo do końca nie było wiadomo, czy przynajmniej ten symboliczny gest zostanie przez Unię uzgodniony.

Po kryzysie zbożowym i blokadzie ruchu na granicy również Polska dostarczyła argumentów tym, którzy o członkostwie Ukrainy w UE mówią z dużym dystansem. Sceptycy nie są już marginesem we Wspólnocie. O ile na początku 2023 r. pohukiwania Orbána traktowano z pobłażaniem, panowały pełna mobilizacja i przekonanie, że pod dowództwem Wołodymyra Zełenskiego rząd w Kijowie odniesie sukces, który zagwarantuje mu gorące przyjęcie w Brukseli, o tyle dziś niewielu unijnych liderów jest tak samo zaangażowanych w tę sprawę jak wówczas. Przez cały rok udało się przyjąć zaledwie trzy pakiety sankcyjne wobec dziewięciu w 2022 r. A i te, które udało się wprowadzić, są przez wiele państw łamane. KE, dostrzegając wygasający entuzjazm, świecące pustkami budżety i kurczące się możliwości korzystania z pomocy publicznej, próbuje podtrzymać zainteresowanie wojną zastępczymi tematami – rozszerzeniem czy dyskusjami o odbudowie. Padają mniej lub bardziej brawurowe pomysły, włącznie z wykorzystaniem do tego zamrożonych rosyjskich aktywów. Ani proces akcesyjny (który potrwa co najmniej kilka lat), ani dyskusje o odbudowie nie pomagają Kijowowi na polu bitwy. W rzeczywistości pogarsza to już i tak nie najlepszy klimat polityczny. Europa obecnie nie jest w stanie dotrzymać swoich obietnic – zarówno w zakresie dostaw amunicji, jak i pomocy finansowej, nie mówiąc o potencjalnym zastąpieniu amerykańskiego wsparcia. Tym bardziej że powoli przygotowuje się do wyborów do Parlamentu Europejskiego zaplanowanych na początek czerwca 2024 r., a co za tym idzie – nowego rozdania w unijnych instytucjach.

Zmiana składów

Gdy w maju tego roku Bracia Włosi i ich koalicjanci przejęli władzę na Półwyspie Apenińskim, komentatorzy wróżyli prawicową rewolucję w Unii. Premier Giorgia Meloni okazała się jednak mniej radykalna, niż się tego powszechnie spodziewano. Od kilku miesięcy Meloni rozmawia z liderem Europejskiej Partii Ludowej Manfredem Weberem, która to partia po wyborach najpewniej znowu będzie rozdawać karty w europarlamencie. Zwłaszcza że niedawno unijni ludowcy dostali prezent w postaci przejęcia w Polsce władzy przez dotychczasową opozycję, a socjaliści, osłabieni aferą łapówkarską, która skończyła się aresztowaniem m.in. byłej już wiceszefowej PE Evy Kali, nie mogą się pochwalić podobnymi sukcesami. PSOE Pedro Sáncheza dopiero po wielu miesiącach zdołał utworzyć rząd w obliczu protestów przeciwko zapowiedzi amnestii dla katalońskich separatystów, a w Niemczech SPD Olafa Scholza boryka się z malejącym poparciem i rosnącymi notowaniami skrajnie prawicowej Alternatywy dla Niemiec.

UE w nowym rozdaniu będzie musiała rozpocząć dyskusję o reformach traktatowych. Pierwsze propozycje leżą na stole – najbardziej radykalny, federalistyczny projekt europosłów zakłada zniesienie weta i przekazanie znacznej części kompetencji państwa na poziom UE; drugi projekt, przygotowany przez Francję i Niemcy, oprócz wyeliminowania weta wprowadzałby też Unię wielu prędkości. Swój projekt na początku 2024 r. ma także przedstawić Komisja. I to on prawdopodobnie stanie się punktem wyjścia do negocjacji.

Mniejsze państwa, zwłaszcza z Europy Środkowo-Wschodniej, patrzą sceptycznie na propozycje Berlina i Paryża, choć tendencji federalistycznych raczej nie zahamują. Zwłaszcza że nikt nie ma dziś wątpliwości, że proces decyzyjny w UE przebiega zbyt opieszale.

Unia musi się też przygotować na przyjęcie nowych członków z Ukrainą na czele. A problemy z eksportem zboża czy zawirowania w branży transportowej to tylko kropla w morzu wyzwań. Tymczasem na razie dyskusja o reformach skupia się raczej na odebraniu Orbánowi weta niż rozwiązywaniu spornych kwestii gospodarczych.

Trzeba podkreślić, że reformy traktatowe to pieśń przyszłości – cała procedura, łącznie z ratyfikacją, zajmie co najmniej kilka lat. Z kolei drobniejsze zmiany najpewniej da się przeprowadzić na podstawie aktualnych przepisów.

Globalny wyścig

UE ma przed sobą co najmniej kilka poważnych reform. Mowa m.in. o polityce migracyjnej (w tym usprawnieniu deportacji i uszczelnieniu zewnętrznych granic Wspólnoty) oraz Zielonym Ładzie, którego tempo realizacji staje pod znakiem zapytania w obliczu problemów budżetowych niektórych państw, w tym Niemiec. W pierwszej połowie 2023 r. Bruksela podjęła decyzję o przyspieszeniu inwestycji w bezemisyjny przemysł – również po to, żeby skrócić łańcuchy dostaw i uniezależniać się od rosyjskich węglowodorów. Sęk w tym, że unijne zdolności produkcyjne, zwłaszcza w sektorze nowych technologii, bazują na surowcach krytycznych, których światowym potentatem są Chiny. I to relacje z Pekinem – będącym w stanie wojny handlowej z Waszyngtonem – będą determinować powodzenie zielonej transformacji i przyszłość europejskiego przemysłu.

Dotychczas UE bawiła się wobec Państwa Środka w dobrego i złego policjanta. Ursula von der Leyen, reprezentująca proamerykańskie skrzydło, odgrażała się nałożeniem dodatkowych ceł; KE wszczęła też postępowanie dotyczące subsydiowania chińskich samochodów elektrycznych eksportowanych na Stary Kontynent. Dla odmiany Charles Michel i Olaf Scholz przyjmowali dużo łagodniejsze podejście, namawiając do utrzymania pewnych form współpracy. Europy nie stać na zamrożenie relacji z Chinami – mimo rosnącego deficytu w wymianie handlowej (dwukrotny wzrost w latach 2021–2022) byłoby to niemożliwe, szczególnie wobec fiaska negocjacji umów handlowych z Australią czy Mercosurem.

Osiągnięcie przez UE ambitnych celów w obszarze zielonej transformacji, reindustrializacji i zwiększania suwerenności gospodarczej będzie ostatecznie zależeć od politycznej układanki w skali globalnej. Wojna w Ukrainie wpłynie nie tylko na reformy instytucjonalne i traktatowe oraz proces rozszerzenia, lecz także na relacje Brukseli z Waszyngtonem, Moskwą i Pekinem. I wydaje się, że Unia nie ma już w tej grze asów w rękawie. ©Ⓟ