Listy protestacyjne urzędników, odejścia z rządu i protesty na ulicach – sprawa Palestyny w USA nie gaśnie, a wyborcy coraz mniej przychylnie patrzą na Izrael.

Tak żywiołowych ulicznych protestów i głębokich społecznych podziałów w USA nie było od ubiegłorocznego wyroku Sądu Najwyższego, w którym zadecydowano o tym, że prawo do aborcji nie jest zagwarantowane w konstytucji. Z jednej strony są organizacje sympatyzujące z Izraelem, na czele z wpływową grupą lobbingową AIPAC. Punktem kulminacyjnym ich zabiegów była organizacja wielkiego marszu w Waszyngtonie, w którym uczestniczyło co najmniej kilkadziesiąt tysięcy osób. Po demonstracji środowiska te mobilizują się teraz politycznie, zapowiadając wspieranie w listopadowych wyborach kandydatów rywalizujących z propalestyńskimi kongresmenami i kongresmenkami demokratów. Z drugiej strony jest dynamicznie rozwijająca się w USA społeczność muzułmańska, która sojuszników znajduje nie tylko wśród młodych, lecz także wśród zatrudnionych na Kapitolu czy nawet w ramach administracji.

Liczbę listów otwartych wzywających Joego Bidena do poparcia zawieszenia broni w Strefie Gazy (przed czym ten się wzbrania) trudno już zliczyć. Powstają na uniwersytetach, wśród związków zawodowych, a także w ramach rządu. Podpisują je tysiące urzędników ze wszystkich większych agencji rządowych, od Departamentu Stanu po NASA. Do tego dochodzą nawet przypadki rezygnacji z pracy w administracji, najgłośniejszy dotyczył Josha Paula, dyrektora biura Departamentu Stanu zajmującego się transferem broni poza granice Stanów Zjednoczonych, urzędnika z 11-letnim doświadczeniem. – Wiedziałem, że wojskowa pomoc z USA doprowadzi do śmierci cywilów i narazi na szwank bezpieczeństwo Izraela. Dlatego odszedłem – tłumaczył w weekend w swoim artykule dla „New York Timesa”. Jego krok podzieliło wielu doradców kongresmenów, którzy nie widzieli dla siebie już przyszłości na Kapitolu, gdzie zresztą rośnie liczba polityków opowiadających się za zawieszeniem broni. Niedawno dołączył do nich demokratyczny senator Jon Ossoff z Georgii, sam o pochodzeniu żydowskim.

Odejścia to wierzchołek góry lodowej. Większość propalestyńskich urzędników postanowiła zostać na swoich stanowiskach, ale w mediach wypowiada się zazwyczaj anonimowo, obawiając się konsekwencji, w tym wyrzucenia z pracy. Wiadomo, że w Departamencie Stanu używany jest wewnętrzny kanał komunikacji, w którym można wyrazić swój sprzeciw wobec polityki rządu. Linia ta została utworzona jeszcze w czasach wojny wietnamskiej, wiadomości przekazywane są pod nazwiskiem, ale ich treść jest niejawna, nie jest przekazywana opinii publicznej. – Słuchamy was, bierzemy pod uwagę to, czym się dzielicie – zachęcał niedawno do takich działań urzędników sekretarz stanu Antony Blinken.

Wpływ niegasnącej silnej wewnętrznej presji coraz wyraźniej odbija się na strategii rządu, który mocno zabiega o „humanitarne przerwy” w Strefie Gazy, a w komunikatach coraz częściej napomina Izrael, próbując wymusić na nim przestrzeganie prawa wojennego i oszczędzanie cywilów. Problem w tym, że premier Binjamin Netanjahu (który miał i ma bliżej do republikanów niż do demokratów) na razie nic nie robi sobie z amerykańskich apeli i pomysłów, co frustruje Biały Dom. Waszyngton niepokoi szczególnie brak postępu w rozmowach dotyczących przyszłości Strefy Gazy, już po zakończeniu przez Izrael wojny. Spory w Waszyngtonie między urzędnikami i ośrodkami władzy nie ułatwiają Ameryce prowadzenia bliskowschodniej polityki. Negatywny wpływ na państwo mają też odejścia – zastąpienie urzędnika to w USA proces, który często potrafi trwać nawet kilka miesięcy.

W sprawie konfliktu bliskowschodniego główna linia podziału występuje w USA między pokoleniami. Z badania dla stacji MSNBC wynika, że wśród wyborców w wieku od 18 do 34 lat aż 70 proc. sprzeciwia się temu, jak Biden podchodzi do wojny, a 20 proc. popiera jego politykę. Zupełnie inne wyniki są wśród Amerykanów starszych niż 65 lat – tu pozytywnie prezydenta ocenia 53 proc. ankietowanych, a negatywnie 41 proc. Aż tak fatalne rezultaty wśród młodego pokolenia i druzgocące dla Bidena ostatnie wyniki sondażowe w bezpośrednim starciu z Donaldem Trumpem powodują, że sztab wyborczy demokraty ma rozważać, czy nie dołączyć do stworzonego przez Chińczyków TikToka, by odwrócić negatywny trend. ©℗