Spór zbożowy mógł zostać zduszony w zarodku, ale zbyt wielu ludziom na tym nie zależało. Zaglądamy za kulisy skandalu.

Ukraińscy politycy z niecierpliwością czekają na wybory w Polsce, bo uważają, że po nich opadną emocje i łatwiej będzie rozstrzygnąć konflikt o eksport zboża. Do tego stopnia, że wysoko postawieni urzędnicy usłyszeli sugestię, by do 15 października unikać wypowiedzi dla polskich mediów na drażliwy temat. Ale elementem kryzysu zbożowego jest też kryzys zaufania: obie strony potrafią wymienić kilka przypadków, w których poczuły się oszukane. Niektóre sięgają jeszcze 2022 r.

Kryzys zaufania

Konferencja „Przyszłość ukraińskiego eksportu” zorganizowana przez „Ekonomiczną prawdę” z udziałem odpowiadającego za odbudowę wicepremiera Ołeksandra Kubrakowa. Chcę usłyszeć od niego, dlaczego nie dało się stworzyć kompromisowych mechanizmów kontroli handlu zbożem – między marcem, gdy rolnicze protesty zmusiły Warszawę do zauważenia problemu, a połową września, gdy upływało unijne embargo na sprowadzanie zboża do Polski, było przecież wystarczająco dużo czasu.

Kubrakow nie odpowiada. Zamiast odnieść się do sprawy pszenicy, przekonuje, że współpraca trwa, czego przykładem jest planowane na dzień polskich wyborów uruchomienie pociągu z Warszawy do Rawy Ruskiej, gdzie będzie się można przesiąść na skomunikowany skład przez Lwów do Kołomyi.

– To projekt, który rozpoczynaliśmy jeszcze na początku roku. W końcu odbędą się te wybory, emocje zgasną i wrócimy do pracy – mówi mi wicepremier. A wiceminister handlu Taras Kaczka, urzędnik odpowiedzialny za rozwiązywanie (i rozpalanie) kryzysu zbożowego, zapewnia, że „nie ma żadnego kryzysu zaufania”. – Nikt przecież nie zrobił niczego nadzwyczajnego. Po prostu oznaczyliśmy swoje interesy. Dlatego nie mogę powiedzieć, że odczuwam jakąś nieufność albo że coś się popsuło. Określiliśmy parametry dalszych rokowań i one po cichu będą się posuwać do przodu – mówi Kaczka.

Ale kryzys zaufania jest faktem. I nie dotyczy wyłącznie afery zbożowej. Kubrakow, odpowiadając na moje pytanie, dał do zrozumienia, że postępy we współpracy z Polską zależą od kontaktów osobistych. To stały wątek pojawiający się w rozmowach z urzędnikami z Kijowa i Warszawy: dobre (do czasu) relacje obu państw to przede wszystkim zasługa dobrych (do czasu) relacji osobistych prezydentów Andrzeja Dudy i Wołodymyra Zełenskiego. Fundamenty przyjaźni położono jeszcze na przedwojennym, nieformalnym spotkaniu w rezydencji w Wiśle, a została ona przypieczętowana szybką reakcją Dudy na rosyjską inwazję. To polski prezydent należał do promotorów udzielenia Kijowowi pomocy w postaci broni, gdy niektórzy zachodni partnerzy – na czele z Niemcami – spodziewali się, że ukraińska stolica padnie w 72 godziny. To wreszcie Polska należała do inicjatorów przyznania Ukrainie statusu kandydata do członkostwa w Unii Europejskiej.

Ludzie zamiast systemu

Operacyjnie za relacje z Ukrainą odpowiadali ówcześni szefowie: kancelarii premiera Michał Dworczyk i prezydenckiego Biura Polityki Międzynarodowej Jakub Kumoch. – W zeszłym roku w naszym rządzie wszystko, co się działo, robiliśmy z Michałem Dworczykiem, rozumiejąc się bez słów. Wszystko odbywało się maksymalnie szybko, konstruktywnie, wiele kwestii wojskowych też załatwialiśmy z tym człowiekiem. Kiedy odszedł ze stanowiska, osobiście mogę powiedzieć, że wiele projektów zostało straconych – mówi Kubrakow. Dworczyk przestał kierować KPRM w październiku 2022 r.; nie bez znaczenia był skandal z włamaniem na jego prywatną skrzynkę mailową, przez którą załatwiał także sprawy państwowe.

Wtedy politycy po obu stronach granicy rozumieli potrzebę przekucia osobistych relacji w ramy systemowe. Stąd pomysł traktatu polsko-ukraińskiego, który miałby przewidywać na wzór francusko-niemiecki mechanizm regularnych konsultacji w różnych formatach. Pomysł ogłoszono w maju 2022 r. podczas wizyty Dudy w Kijowie. Ciepło wypowiedział się o nim Zełenski. Dworczyk mówił potem, że latem 2022 r. w Kancelarii Prezydenta powstał zarys projektu. Na przełomie 2022 r. i 2023 r. został on przekazany do resortu dyplomacji. Tam – jak ujawniliśmy w czerwcu w DGP – utknął, choć prezydenccy urzędnicy chcieli początkowo, by już w styczniu tego roku został uroczyście zawarty. – Moja rola przy przygotowaniu traktatu skończyła się wraz z przygotowaniem jego koncepcji i draftu. Nie mam wiedzy na temat stanu obecnych rozmów – mówił nam Kumoch, który w styczniu przestał pełnić funkcję w BPM. Jego odejście spowodowało, że zmalała presja na przeprowadzenie traktatu. Później wybuchł skandal zbożowy i dziś samo wspomnienie o prezydenckich zapowiedziach przypomina political fiction.

6 kwietnia Zełenski przyjechał do Warszawy. Został przyjęty z honorami – i środkami bezpieczeństwa – podobnymi do tych, z którymi witano wcześniej amerykańskiego przywódcę Joego Bidena. Wizyta przebiegła w znakomitej atmosferze, Zełenski spotkał się kolejno z Andrzejem Dudą i premierem Mateuszem Morawieckim. Na tym ostatnim spotkaniu poruszono kwestię rolną. Polscy rolnicy protestowali od miesiąca, bo tanie zboże z Ukrainy zalewało nasz rynek i blokowało magazyny. Pod protesty podłączyli się antyukraińscy politycy, a w tle majaczyła już kampania wyborcza, więc wszyscy mieli jasność, że sprawa grozi poważnymi konsekwencjami politycznymi. Ale przywódcy uspokajali: zręby ugody są gotowe, pozostaje ustalić szczegóły i przelać je na papier.

Miały się tym zająć resorty rolnictwa. W dniu wizyty Zełenskiego polskie ministerstwo objął Robert Telus. Już następnego dnia przyjął ukraińskiego odpowiednika Mykołę Solskiego na przejściu w Dorohusku. Wszyscy wszystko rozumieli: zboże znad Dniepru nie może zalewać Polski, a Ukraina nie może stracić korytarza tranzytowego. Obie strony muszą więc wypracować mechanizm kontroli transportów. Solski tłumaczył później, że Polacy ze zrozumieniem podeszli do pomysłu zwiększenia wolumenów przewozu przez nasz kraj surowca, który miał trafić nie tylko do polskich, lecz także do holenderskich, litewskich i niemieckich portów. Polska miała nawet wesprzeć Ukrainę w przekonywaniu partnerów z Afryki i Azji, by zawierali z Kijowem kontrakty na dostawy pszenicy. Temat był już poruszany we wrześniu 2022 r., podczas wizyt Dudy w Nigerii, Senegalu i na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Rozmowy szły do przodu; 14 kwietnia Telus rozmawiał z Solskim przez telefon i zaprosił go na 17 kwietnia do Warszawy, gdzie porozumienie w jakiejś formie miało zostać zawarte.

Kaczyński zaskakuje

Solski mógł się już szykować do wyjazdu, gdy 15 kwietnia lider PiS Jarosław Kaczyński zapowiedział, że Polska zamknie drzwi dla ukraińskiego zboża. – Wiedząc, że to jest w interesie polskiej wsi, że to jest w interesie Polski, ale też że jest to w interesie Ukrainy – bo nie jest interesem naszych przyjaciół, by Polska pogrążała się w kryzysie i by doszli tutaj do władzy ludzie, którzy tę politykę radykalnego wsparcia dla Ukrainy zmienią – została podjęta decyzja zdecydowana, twarda. Otóż dzisiaj rząd podjął postanowienie o rozporządzeniu, które zakazuje wstępu, że tak powiem, to znaczy przywożenia do Polski zboża, ale także dziesiątków innych rodzajów żywności – mówił Kaczyński na konwencji PiS w Łysem pod Ostrołęką. Wieczorem pojawiło się stosowne rozporządzenie.

Dla Telusa taki rozwój wydarzeń to raczej zaskoczenie. W przeciwnym razie nie umawiałby się z Solskim na spotkanie. Tymczasem ukraiński minister, który 16 kwietnia wystąpił na antenie informacyjnego telemaratonu ukraińskiej telewizji, był wyraźnie skołowany. Mocne słowa jeszcze nie padły. Solski mówił bez konkretów, ale trudno było inaczej niż przez pryzmat zaskoczenia odczytać słowa, że spróbuje zorientować się w Warszawie, co się właściwie wydarzyło. – Ukraińscy politycy, w tym osobiście Zełenski, poczuli się oszukani. Raptem niecały tydzień wcześniej słyszeli od Morawieckiego w Warszawie, że sprawa zostanie wkrótce rozwiązana – mówi nasz rozmówca z Kijowa. Wtedy jeszcze po stronie Polski i innych krajów leżących na wschodniej granicy UE stanęła Komisja Europejska, godząc się 28 kwietnia, by pięć państw wprowadziło czasowy zakaz importu niektórych produktów rolnych z Ukrainy. Kijów się na to zgodził, bo w zamian 27 państw członkowskich zatwierdziło przedłużenie do czerwca 2024 r. wolnego handlu z Ukrainą wprowadzonego po inwazji. Bruksela kupiła Kijowowi i Warszawie czas do 15 września, by wypracować mechanizm kontroli handlu, który pozwoliłby po upłynięciu czasu obowiązywania embarga przywrócić import bez destabilizacji rynków wewnętrznych. Decyzje weszły w życie, a Polska po krótkim czasie odblokowała tranzyt przez swoje terytorium.

Wolumeny przewożonego przez Polskę zboża rosły, bo embargo dotyczyło wyłącznie importu do pięciu państw zbożowej koalicji (poza Polską to: Bułgaria, Rumunia, Słowacja i Węgry). Tymczasem ukraińscy politycy zaczęli promować nieprawdziwą wersję, jakoby Warszawa blokowała także tranzyt. Najlepszym przykładem jest tweet premiera Denysa Szmyhala z 20 lipca, tuż po tym, jak Rosja zerwała porozumienie z ONZ i Turcją, które razem z podobną umową zawartą z mediatorami przez Ukrainę otwierało drogę do eksportu zboża przez porty obwodu odeskiego. Jednocześnie Moskwa zaczęła ostrzeliwać te porty. „Rosja zakłóciła inicjatywę zbożową, niszcząc infrastrukturę naszych portów czarnomorskich i ponownie prowokując globalny kryzys żywnościowy. W tym krytycznym czasie Polska zamierza kontynuować blokadę eksportu zboża UA do UE. Ten nieprzyjazny i populistyczny ruch poważnie zakłóci globalne bezpieczeństwo żywnościowe i gospodarkę Ukrainy”.

Tweet Szmyhala wywołał szok w Warszawie. Nie dość, że porównał polskie embargo do rosyjskiej wojny, która kosztowała życie co najmniej dziesiątek tysięcy Ukraińców, to jeszcze użył nieprawdziwego argumentu, jakobyśmy blokowali eksport zboża w ogóle. W drugiej części tweeta znalazła się zapowiedź tego, co ukraińscy dyplomaci mieli wkrótce zrobić. „Zachęcamy naszych partnerów i Komisję Europejską do zapewnienia niezakłóconego eksportu wszystkich ukraińskich produktów rolno-spożywczych do UE” – napisał Szmyhal.

Choć to Bruksela wydała zgodę na czasowy zakaz importu, Kijów zaczął grać na wykorzystanie konfliktu o praworządność między PiS a KE. W Warszawie można było usłyszeć racjonalizowanie zagrożenia. Oto premier Szmyhal miał celowo eskalować spór w kontrze do prezydenta ze względu na własne ambicje albo dawne związki z najbogatszym oligarchą Rinatem Achmetowem, aktywnym także w branży agrarnej. Do tej drugiej tezy jeszcze wrócimy. Ta pierwsza wywołuje w Kijowie śmiech.

Samodzielny Szmyhal? Wolne żarty

Szmyhal to pierwszy premier, który nie podejmuje żadnych decyzji bez uzgodnienia z Biurem Prezydenta. Nie odważyłby się grać w tej sprawie samodzielnie – mówi politolog Wołodymyr Fesenko. Z tymi słowami zgadzają się wszyscy moi rozmówcy znad Dniepru: eksperci i politycy, bliżsi władzy i ci bliżsi opozycji. Zełenski scentralizował i podporządkował sobie administrację. Pomogły mu druzgocące zwycięstwo Sługi Narodu w wyborach parlamentarnych w 2019 r. i to, że partia była tworzona z doskoku jako siła skupiona wokół prezydenta. Ten proces tylko przyspieszył po 24 lutego 2022 r. Decyzje zapadają dziś w Biurze Prezydenta, a głównym kreatorem polityki, poza samym Zełenskim, jest szef biura Andrij Jermak. To on steruje resortami, umieszczając w nich kuratorów w randze wiceministrów. – Zełenski, powołując w marcu 2020 r. Szmyhala na premiera, oczekiwał od niego dwóch rzeczy: kompetencji i pełnego posłuszeństwa. Szmyhal spełnił z naddatkiem oba te oczekiwania – słyszymy od osoby zorientowanej w kuluarowej polityce czasów wojny.

Lipiec tymczasem upływał nie tylko pod znakiem przepychanek zbożowych, lecz także rocznicy zbrodni wołyńskiej, która w relacjach polsko-ukraińskich od lat jest wyjątkowo konfliktogennym wydarzeniem. Przedsmak mieliśmy już w maju, gdy rzecznik MSZ Łukasz Jasina, dopytywany w Onecie przez Magdalenę Rigamonti, powiedział, że „Zełenski powinien wziąć jako Ukraina jednak większą odpowiedzialność”. To zdanie wywołało w Kijowie furię, choć polski urzędnik obudował je licznymi, niezauważonymi jednak zastrzeżeniami. – Przepraszam i proszę, prosimy o wybaczenie. Ta formuła bardzo dobrze działa w przypadku polsko-ukraińskich stosunków, a jej jest ciągle mało. Wzięliśmy jako państwo polskie odpowiedzialność za zbrodnie dokonywane przez nasze państwo na Ukraińcach. Brakuje takiej odpowiedzialności ze strony Ukrainy, choć bardzo wiele rzeczy się zmieniło na lepsze – przekonywał. Jasina został wysłany na przymusowy urlop (z którego niedawno wrócił), bo i MSZ uznało, że rzecznik prasowy nie powinien instruować głowy obcego państwa.

Latem mogło się wydawać, że dyplomatyczne faux pas Jasiny to wypadek przy pracy. Warszawa oczekiwała jednak od Kijowa jakiegoś gestu. Ukraińcy w międzyczasie faktycznie wykonali pod adresem Polski kilka gestów dotyczących historii. Odsłonięto lwy na lwowskim Cmentarzu Orląt, co latami blokował miejscowy samorząd. Lekko uchylono furtkę do zawieszonych za kadencji Petra Poroszenki ekshumacji; zgodę na poszukiwania ciał w dawnej wsi Puźniki w obwodzie tarnopolskim otrzymała Fundacja Wolność i Demokracja. Zełenski, nie afiszując tego aspektu wobec odbiorcy wewnętrznego, przeniósł obchody Dnia Obrońców i Obrończyń Ojczyzny z rocznicy powstania Ukraińskiej Armii Powstańczej, 14 października, na 1 października, motywując to zmianą kalendarza cerkiewnego na neojuliański (gdyby pozostawił starą datę, oderwałby obchody od kościelnej Pokrowy, czyli święta Opieki Najświętszej Bogurodzicy).

Jednak z drugiej strony rok wcześniej, gdy polsko-ukraińskie relacje przeżywały najcieplejsze chwile, Zełenski przemilczał rocznicę Wołynia w swoim orędziu, choć Kijów obiecywał Warszawie co innego. Wówczas był to jednak tylko drobny zgrzyt, który rozszedł się po kościach. Większym zgrzytem był w listopadzie 2022 r. Przewodów, w który uderzyła rakieta ukraińskiej obrony przeciwlotniczej, zabijając dwie osoby. Choć Warszawa nie wysuwała pretensji wobec Kijowa, ten z uporem maniaka i wbrew faktom dowodził, że rakieta była rosyjska. Niesmak pozostał, a wystarczyło wziąć odpowiedzialność i przeprosić za „friendly fire”, który na wojnie się zdarza.

Kto kogo bardziej oszukał

W sprawie Wołynia w lipcu 2022 r. oszukani poczuli się Polacy, a rok później – Ukraińcy. Poszło o nieformalne uzgodnienie, że w oficjalnym przekazie wokół krwawej niedzieli nie będzie używany termin „ludobójstwo”, który w interpretacjach zbrodni jest chyba największą kością niezgody. „Wołyń to niezamknięta rana w historii dwóch narodów. Wołyń to ludobójstwo. Musimy się z nią zmierzyć – odważnie stanąć w prawdzie, pamiętać o tym, kto był katem, a kto ofiarą. Ale w taki sposób, by Zbrodnia Wołyńska nie zniszczyła tego, co zbudowała polsko-ukraińska solidarność” – zatweetował 7 lipca premier Morawiecki z okazji własnej wizyty na Wołyniu. – Gdy nasi zapytali, o co chodzi, mieli usłyszeć, że to przecież prywatne, a nie oficjalne konto – mówi nasz ukraiński rozmówca. Szef rządu zatweetował z konta @MorawieckiM, a nie z @PremierRP. Zełenski w swoim stylu okazał niezadowolenie, opuszczając upamiętniającą pomordowanych mszę w Łucku z udziałem Dudy, by udać się na wojenną naradę z władzami odległego od linii frontu obwodu wołyńskiego.

Mogłoby się wydawać, że spór, z jakiego konta płynęły tweety wyrażające w gruncie rzeczy znaną od dawna linię państwa polskiego, to piaskownica. A jednak one też wpisały się w logikę eskalacji retorycznej, która zaczęła przyćmiewać realny, mający obiektywne przyczyny spór o zboże. A im bliżej wyborów, tym bardziej retoryka się zaostrzała. – Ukraina naprawdę otrzymała dużo wsparcia od Polski. Myślę, że warto by było, żeby zaczęła doceniać to, jaką rolę przez ostatnie miesiące i lata dla Ukrainy pełniła Polska – powiedział 31 lipca na antenie TVP Marcin Przydacz, następca Kumocha na stanowisku szefa BPM. Odpowiedział mu Andrij Sybiha, wiceszef Biura Prezydenta Zełenskiego. – Nie ma nic gorszego, niż gdy twój wybawca żąda od ciebie zapłaty za ratunek nawet wtedy, gdy wciąż krwawisz – oświadczył. Na dokładkę ambasador Bartosz Cichocki został zaproszony do ukraińskiego MSZ, co wywołało w Warszawie oburzenie. Cichocki obok nuncjusza apostolskiego i ambasadora Turkmenistanu był przecież jedynym szefem placówki, który nie opuścił Kijowa, nawet gdy na jego przedmieściach stały rosyjskie czołgi.

Im bliżej 15 października, tym więcej było podgrzewających konflikt wypowiedzi. Zwłaszcza gdy 15 września KE, wbrew sygnałom, które docierały do Warszawy, zadecydowała, że nie przedłuży embarga na import z Ukrainy. Polska ogłosiła, że tę decyzję zignoruje i wprowadzi własny zakaz (podobnie zresztą zrobiły w różnym zakresie inne państwa zbożowej koalicji), a Kijów złożył wniosek o arbitraż do Światowej Organizacji Handlu (WTO). Polscy politycy obozu władzy zaczęli się prześcigać w licytacji, kto jest większym obrońcą polskiego rolnika, Ukraińcy odpowiadali pięknym za nadobne, po czym obie strony demonstracyjnie się oburzały. – Doszło do emocjonalnej reakcji łańcuchowej. Nieostrożne wypowiedzi po naszej stronie wywoływały odpowiedź waszych polityków. Fachowcy wiedzą, że tu jest obiektywny konflikt interesów, ale zwykli ludzie nie są w stanie tego zrozumieć – mówi Fesenko. A analityk związany z ukraińską opozycją dodaje, że do wojennych emocji doszło przekonanie Zełenskiego, że wszystko mu się należy przez sam fakt prowadzenia wojny z Rosją. – Statystyczny Ukrainiec wynosi z tego pytanie, po jaką cholerę właściwie władza pokłóciła się z Polakami, od których tak wiele zależy – mówi.

Kulminacją wojny na słowa było przeniesienie przez Zełenskiego sporu z Polską na najwyższe możliwe forum: sesję Zgromadzenia Ogólnego ONZ. – Konsekwentnie pracujemy nad zachowaniem lądowych szlaków eksportu zboża. Z niepokojem obserwujemy, jak ktoś w Europie, pewni nasi przyjaciele w Europie, rozgrywają solidarność w politycznym teatrze, czyniąc ze zboża thriller. Może się wydawać, że odgrywają własną rolę, ale tak naprawdę pomagają przygotować scenę dla moskiewskiego aktora – powiedział 19 września prezydent Zełenski. Zrobił to samo, co w lipcu Szmyhal: porównał handlowe działania Polski, broniącej własnego rynku przed tanim ziarnem, z działaniami Rosji, która ostrzeliwuje ukraińskie miasta, morduje ich mieszkańców i macha światu przed oczyma jądrowymi pogróżkami.

Tonący to nie topielec

Przed wyjazdem na sesję ONZ do Nowego Jorku Andrzej Duda zapowiedział, że spotka się z Zełenskim i porozmawia z nim o zbożu (Zełenski do tych zapowiedzi się wówczas nie odniósł). Do spotkania nie doszło. Nasi rozmówcy twierdzą, że odwołał je Duda. Faktem jest, że jeszcze przed startem prezydenckiego samolotu do USA spotkania z Zełenskim w rozesłanym mediom harmonogramie nie było. Były za to spotkania z prezydentem Turcji, premierami Andory i Wietnamu oraz roboczy lunch z liderami państw bałtyckich. Już w Nowym Jorku prezydent w rozmowie z mediami porównał Ukrainę z tonącym, który chwyta się brzytwy. Przysłowie zostało tym gorzej odebrane, że we współczesnym ukraińskim niemal zanikły imiesłowy czynne, przez co media znad Dniepru, które jako pierwsze podały nowość, zamieniły „tonącego” w „topielca”.

W eskalację wszedł jeszcze Taras Kaczka, zapowiadając, że w takim razie Ukraina wprowadzi embargo na polskie pomidory, kapustę i cebulę. Jak przekonują nasi kijowscy rozmówcy, Kaczka blefował, bo gdyby tak zrobił, złamałby prawo. Zgodnie z nim Kijów może wprowadzać takie zakazy tylko wobec agresora, czyli Rosji. Jeśli zaś ma do czynienia z innym członkiem WTO, najpierw musi się zwrócić do arbitrażu (tak jak to zrobił w kwestii zboża). Pogróżki Kaczki były ostatnim akordem. Już w opublikowanej 20 września w DGP rozmowie polityk zastrzegał, że kontrembargo to tylko deklaracja, a jej losy zależą od tego, jak potoczą się negocjacje z Polską. Choć politycy z Warszawy wciąż podkreślali, że będą bronić rolników przed pszenicą znad Dniepru, w ostatnim tygodniu września Ukraińcy wzięli na wstrzymanie. Urzędnikom zasugerowano, by do 15 października ograniczyli komentarze i wywiady dla polskich mediów, a politycy Sługi Narodu zastanawiali się, kto wpisał Zełenskiemu do przemówienia tak wrogie Polsce słowa. Wymieniano nazwiska Jermaka – jako odpowiedzialnego za całokształt polityki – i Sybihy, zajmującego się relacjami z Warszawą.

Jeden z rozmówców spekulował, że Sybiha był w Biurze Prezydenta postrzegany jako największy zwolennik zbliżenia z Polską, więc gdy relacje się ochłodziły, zaczął udowadniać, że wcale nim nie jest. 3 października Kaczka, pytany przeze mnie w kuluarach konferencji eksportowej, uspokajał już, że nic złego się nie dzieje. – Szukamy rozwiązania, aby rynki zbożowe pracowały w sposób przejrzysty, zrozumiały i dla Ukraińców, i dla Polaków. Nie ma mowy o pogorszeniu relacji, trwa powolna praca nad normalizacją rynków – przekonywał. – W końcu podejmiemy akceptowalną decyzję. A jeśli ktoś oczekiwał, że zrobimy to w ciągu 24 godzin… Rynek zbożowy to miliony graczy: eksporterzy, przewoźnicy, brokerzy, traderzy, kupcy itd. – dodawał. Ani on, ani Kubrakow nie byli w stanie odpowiedzieć na proste pytanie: po co było ryzykować, a potem eskalować wojnę na słowa, skoro z góry było wiadomo, że można jej uniknąć, jeśli do 15 września mechanizm kontroli tranzytu zboża zostanie uzgodniony i wdrożony. Zwłaszcza że Ukraina, co pokazało jej porozumienie z Rumunią, jest gotowa na ustępstwa, choćby na wprowadzenie licencji importowych, których wydawanie zależałoby wyłącznie od Bukaresztu.

Nasi rozmówcy związani z ukraińskim biznesem wskazują, że zbyt wiele firm po obu stronach granicy było zainteresowanych, by zboże jak najdłużej mogło się rozpływać po polskim rynku. Polska opozycja dopatruje się wśród nich przedsiębiorstw powiązanych z PiS. Przesłanką świadczącą na korzyść tej teorii jest obietnica ministra Telusa. Gdy objął stanowisko, zapowiadał, że ujawni spis przedsiębiorstw, które zarabiały na ukraińskim zbożu. Nigdy tej obietnicy nie spełnił. Politycy obozu władzy wskazują z kolei na oligarchiczny charakter ukraińskiej gospodarki i przekonują, że to tam należy szukać hamulcowych. Obie te wersje się uzupełniają: żeby Ukrainiec mógł w Polsce swoje zboże sprzedać, ktoś przecież musiał je od niego kupić. Najprostsza wersja, którą można usłyszeć w Warszawie, znów wskazuje na Szmyhala. To były menedżer Achmetowa, a Achmetow ma swoje interesy na rynku zboża. Ta wersja jest jednak zbyt prosta. Pomija fakt, że Szmyhal nie odchodził z achmetowowskiego DTEK w najlepszej atmosferze.

Wysoko postawieni hamulcowi

– Dla Achmetowa sektor rolno-spożywczy nie jest priorytetowy. Są inni baronowie rolni. Ale przecież gdyby nie znajdowali odbiorców w Polsce, sprawy by nie było – przekonuje Fesenko. Ambasador Cichocki mówił BBC, że w pewnym momencie aż 85 proc. przewożonej przez Polskę ukraińskiej pszenicy zostawało w naszym kraju. Rynek ukraińskiego zboża w dużej mierze, może nawet w 50 proc., kontrolują wielkie holdingi. Jak własną kieszeń zna go Jurij Szczuklin. To właściciel firmy logistycznej od 25 lat zajmujący się przewozem zboża, ekspert Europejskiego Stowarzyszenia Biznesu (z siedzibą w Kijowie), a w dodatku jeszcze w 2022 r. był doradcą zarządu ukraińskich kolei Ukrzaliznycia. – Od ćwierć wieku codziennie ładuję wagony. Niczego innego nie umiem robić. Już w kwietniu 2022 r. alarmowałem: chłopaki, wy tym strumieniem ziarna nastawicie polskich rolników przeciw nam. A z Polakami nie wolno nam się pokłócić! Pisałem, że trzeba stworzyć mechanizm cyfrowej kontroli tranzytu i analizy jego wpływu na polską infrastrukturę, żeby ten wpływ nie zaszkodził polskim rolnikom i nie stał się przyczyną rozłamu – mówi Szczuklin.

I ma na to dowody. Jego artykuł „Jak usunąć spekulantów z towarowych przewozów kolejowych” 20 września 2022 r. opublikowała „Ekonomiczna prawda”. – Niestety nikt mnie nie posłuchał. Nasz biznes, kiedy nie miał innego sposobu, poszedł do tych, którzy otworzyli mu drzwi. A Polacy nam wszystkie drzwi otworzyli. I dla uchodźców, w tym dla mojej rodziny z Zaporoża, i dla handlu – dodaje Szczuklin. Przedsiębiorca opowiada, jak w kwietniu 2022 r. pojechał do portów w Świnoujściu i Szczecinie, by uzgodnić nowe szlaki eksportowe. – Ale niektórzy poszli na skróty i zaczęli po drodze zrzucać część towaru. Mało tego, podłączyły się do nich polskie firmy, które też chciały zarobić na wojnie i tańszym zbożu z Ukrainy – dodaje. Pytam, dlaczego upadł pomysł powołania przez Grupę PKP i Ukrzaliznycię spółki celowej, która miała się zajmować przewozem zboża i pomóc w kontrolowaniu, czy faktycznie trafia ono na eksport. Szczuklin powinien o tym wiedzieć, skoro był wtedy doradcą zarządu kolei z siedzibą przy ul. Jerzego Giedroycia w Kijowie. – Nie wolno mi tego komentować – zastrzega. – Ale teoretycznie, jeśli chce pan na kogoś postawić, więc ktoś inny może na tym stracić, to przez różne stowarzyszenia spróbuje on zablokować taką decyzję – dodaje.

Szczuklin opowiada, jak powinien wyglądać mechanizm kontroli. Rzuca mnóstwem technicznych detali, ale tłumaczy je na ludzki język. – Jeśli kupi pan bilet na lot z Seattle do Frankfurtu, to może być on droższy niż bilet z Seattle przez Frankfurt do Warszawy. Ale jeśli kupi pan ten drugi bilet, a w Niemczech nie wsiądzie do samolotu do Polski, zostanie pan ukarany. Proponuję identyczny schemat. Jeśli zboże ma iść na eksport, ale nie opuści Polski, trzeba przewidzieć kary – przekonuje. Szczuklin dodaje, że jest „wielu zainteresowanych tym, żeby kontroli nie było”. – Wielu chciało, by tylko ich łańcuch logistyczny funkcjonował. Ci ludzie, niestety, siedzą u nas bardzo wysoko. Niektórzy bardzo nie chcą przejrzystego mechanizmu, bo wtedy stracą znaczenie. Kto będzie przychodził do nich do gabinetu, jeśli wszystko będzie można zaplanować przez system informatyczny? – pyta retorycznie.

– Wasze wybory były okazją, by pokazać, jak twardzi są wasi politycy. A po ukraińskiej stronie wszyscy są naprawdę zajęci wojną. Do tego rządy zwykle widzą perspektywę do końca kadencji. Chcą się podobać oligarchom, publice, prasie. Na późniejsze czasy są ślepe – dodaje Szczuklin. O czynniku wojny opowiada również politolog Ołeh Saakian. – Nasza współpraca z partnerami zachodnimi opiera się na założeniu, że militarna część naszego budżetu jest pokrywana z wpływów własnych, a nie z pomocy międzynarodowej. Czyli armia jest finansowana także z zysków z eksportu zboża. Dlatego, podobnie jak na emocje po polskiej stronie wpłynęły wybory, tak po stronie ukraińskiej sytuacja wojenna – przekonuje. – W efekcie przegrały obie strony. Dopuściliśmy, by sytuacja, która zawierała konkretny konflikt interesów, doprowadziła do sporu o zabarwieniu psychologiczno-emocjonalnym, a gdy tak się stało, nie zdusiliśmy go w zarodku. To częściowo pokazuje, jak słabo się wciąż znamy i rozumiemy – podsumowuje Saakian.

Czynnik niemiecki

Tymczasem w to nieporozumienie klinem spróbowali wejść Niemcy. Minister rolnictwa Cem Özdemir komentował, że „kiedy im (Polakom – red.) to pasuje, okazują solidarność, a kiedy nie, to nie”. Równolegle Zełenski poparł korzystne dla Berlina propozycje reform instytucjonalnych. Pierwsza miałaby nagrodzić RFN statusem stałego członka Rady Bezpieczeństwa ONZ. Druga, ważniejsza, ograniczyć zasadę jednomyślności w procesie decyzyjnym w ramach UE. Berlin sugeruje, że taka decyzja jest warunkiem akcesji Ukrainy. Polski rząd, który nie chce słyszeć o tym ostatnim pomyśle, dopatruje się w tym odwrócenia sojuszu. Oto Zełenski miałby z Niemców uczynić swoich najważniejszych aliantów, odbierając ten status Polsce. W Kijowie takie podejrzenia są odbierane jako wyraz polskiego przewrażliwienia na punkcie Berlina. – U nas długo dominowało negatywne nastawienie do RFN. Fakt, że ostatnio przyspieszyły dostawy broni, ale pamiętamy problemy z nimi. Nie gramy na zazdrość między Polską a Niemcami, bo dla nas ważne jest wsparcie wszystkich. Nie chcemy zderzać jednych z drugimi – przekonuje Fesenko. – Proszę spytać kogokolwiek, czy Ukraina może pójść z Niemcami przeciw Polsce. Roześmieją się panu w twarz – dodaje Saakian.

Serhij Stelmach, historyk i autor książki „Zeitenwende w «Respublici strachu»: Nimeczczyna i rosijśko-ukrajinśka wijna” („Zeitenwende w «Republice Strachu»: Niemcy i wojna rosyjsko-ukraińska”), jest zdecydowanym krytykiem tradycyjnej niemieckiej Ostpolitik aż po czasy Angeli Merkel. Berlin latami faworyzował relacje z Rosją względem stosunków z Europą Środkową i Wschodnią, czego sztandarowym przykładem był gazociąg Nord Stream 2. W rozmowie z nami Stelmach przypomina, że ambasador Ukrainy Andrij Melnyk miał 24 lutego 2022 r. usłyszeć z ust ministra obrony Christiana Lindnera, że nie ma sensu dostarczać Kijowowi broni, bo ten padnie w 72 godziny. I że zamiast niej Berlin wysłał początkowo 5 tys. hełmów. Zarazem Stelmach jest przekonany, że zmiana niemieckiej polityki jest trwała. – Oni się wolno rozkręcają. Kanclerz Scholz długo się wahał, ale ostatecznie zmienił nastawienie w sprawie pomocy wojskowej – przekonuje. Na listopad socjaldemokraci planują zjazd programowy, który ma potwierdzić, że pokój w Europie może być budowany jedynie w kontrze do Rosji.

Zarazem jednak ze słów Stelmacha można wysnuć wniosek, że w sprawie reformy UE Kijów faktycznie będzie sojusznikiem Berlina przeciwko Warszawie. – Zasada jednomyślności szkodzi. Wszyscy widzimy, jak mafijne państwo Viktora Orbána usiłuje blokować proukraińskie inicjatywy, a inne europejskie partie autorytarne traktują Węgry jak wzorzec – wskazuje. – Z tego punktu widzenia reforma leży w interesie Ukrainy, żeby ograniczyć możliwość sięgania po tego typu szantaż. A pogróżki Polski, że problemy ze zbożem mogą przeszkodzić w naszej akcesji, tylko przekonują nas do zasadności tej zmiany – dodaje.

W Warszawie i taka argumentacja budzi sprzeciw, bo to przede wszystkim Polsce Kijów zawdzięcza to, że w ogóle został zaproszony do członkostwa we Wspólnocie. Już widać, że rokowania akcesyjne, w których zresztą rolnictwo będzie odgrywać kluczową rolę, będą stanowić kolejną kość niezgody. Chyba że do tego czasu nauczymy się rozmawiać o trudnych kwestiach bez nadmiernych emocji. Doświadczenia ostatnich tygodni sugerują, że na to się jednak nie zanosi. ©Ⓟ