Czy bycie osiągającym sukcesy przedsiębiorcą predestynuje do zarządzania państwem?

Niektóre małe państwa mają dla globalnej polityki wyjątkowe znaczenie. To np. Tajwan. Losy tego kraju, w kontekście czyhających na jego niezależność Chin i ambicji Stanów Zjednoczonych, to wyznacznik globalnego układu sił. Nie dziwi więc zainteresowanie komentatorów tym, kto na Tajwanie rządzi. Albo będzie rządził. I tak w wyborach w 2024 r. prezydentem wyspy może zostać miliarder Terry Gou, który swój majątek zbudował, produkując sprzęt elektroniczny. Czy ma szansę na wygraną? W poprzednich wyborach zajął drugie miejsce.

Także w USA w prezydenckim wyścigu pojawiają się przedsiębiorcy. Oprócz Donalda Trumpa o nominację prezydencką z ramienia republikanów stara się np. wygadany inwestor sektora nowych technologii Vivek Ramaswamy. Moda na walkę o władzę nie dotarła jeszcze do Polaków z listy 100 najbogatszych, ale kto wie, co przyniesie przyszłość. Biznesmen z milionami na koncie może się wydawać predestynowany do rządzenia państwem w stopniu znacznie wyższym niż, dajmy na to, polityk z historycznym wykształceniem. Ale czy tak jest naprawdę? Dzisiaj nie trzeba spekulować. Historia współczesna dostarcza wielu przykładów kapitalistów u władzy.

Prawie jak Batman

Czy znacie kogoś, kto byłby zadowolony z polityków? Prócz partyjnego betonu, który nie zauważa w ich oku nie tylko belki, lecz także całej przyczepy pełnej świeżo ściętych drzew. Ja nie znam. W politykach nie podoba nam się to, że kłamią, kręcą i zależy im tylko na władzy, ale także to, że nie wiedzą, co to uczciwa praca, i poza politykowaniem i wymądrzaniem się na tematy, o których nie mają zielonego pojęcia, niczego nie potrafią.

Nie to co przedsiębiorcy, zwłaszcza ci, którym się w biznesie powiodło i którzy kasy mają jak lodu (o ile tej kasy nie ukradli). Ci na pewno wiedzieliby, co zrobić, żeby było dobrze, gdyby znaleźli się u władzy. Jeśli najważniejsze dziedziny, takie jak sądownictwo, zdrowie, edukacja czy system podatkowy, pozostają dysfunkcyjne i nikt nie ma pomysłu albo nie potrafi ich zreformować, to znaczy, że u politycznego steru znajdują się nieudacznicy, a nie ludzie sukcesu.

Dan Glickman, komentator serwisu thehill.com w artykule „Wyborcy powinni rozważyć lidera biznesowego pod kątem prezydentury” tłumaczy, że „świat biznesu może być niezwykłą platformą do rozwijania umiejętności i doskonalenia się”. Biznesmeni zajmują się w praktyce tym, o czym zawodowi politycy tylko teoretyzują albo co „zawodowo” komplikują. „Kadra kierownicza zajmuje się kwestiami podatkowymi i kulturowymi, kwestiami budżetów i okręgów wyborczych, pracą i zatrudnieniem, opieką zdrowotną, regulacjami i gospodarką. Dyrektorzy biznesowi muszą sprzedawać swoje produkty, muszą mieć wiedzę na temat spraw światowych i być ciekawi globalnych problemów (...) Dobre umiejętności biznesowe, skuteczne przywództwo, zrozumienie budowania zespołu i skuteczne prowadzenie dużej organizacji mogą być doskonałymi kwalifikacjami do bycia dobrym prezydentem” – pisze Glickman. Brzmi przekonująco?

Można zakładać, że biznesmen u władzy będzie pragmatykiem chcącym przede wszystkim rozwiązywać problemy. Kimś, kto umie się postawić, gdy trzeba, ale opanował także sztukę kompromisu. Co więcej, biznesmen u władzy to ktoś, kto lepiej dobiera współpracowników, gdyż nawykł do otaczania się ludźmi o odpowiednich kompetencjach, a nie ignorantami, których jedyną zaletą jest lojalność. Przede wszystkim jednak charakteryzuje go wysoka decyzyjność: co chce, to robi i nie ogląda się na jęki leniwych biurokratów, którzy chcieliby, żeby wszystko było po staremu.

Może się wręcz wydawać, że ktoś z miliardami w portfelu to taki Batman polityki, który jednym cięciem przetnie węzły zasupłane przez nieudolnych poprzedników. Dokładnie takie przekonania żywił prezydent USA Dwight Eisenhower, który sam co prawda nie był biznesmenem, a wojskowym, ale którego gabinet określano jako „ośmiu milionerów i hydraulik”, gdyż administrację obsadzał właśnie ludźmi biznesu czy osobami, które osiągnęły sukces w pozapolitycznej rzeczywistości. Sekretarzem obrony uczynił Charlesa E. Wilsona, prezesa General Motors, a sekretarzem skarbu bankiera George’a Humphreya.

Historycy oceniają rząd Eisenhowera jako przyzwoity, więc może przekonanie o tym, że liderzy biznesowi są potrzebni w polityce, jest zasadne? Doświadczenia ostatnich 20 lat nie wspierają tej tezy w sposób jednoznaczny.

W folderze wyglądało to lepiej

W ostatnich dwóch dekadach w różnych częściach świata rządziło co najmniej ośmiu istotnych liderów politycznych o biznesowej proweniencji. W grupie tej znajdują się prezydent USA Donald Trump, premier Czech Andrej Babiš, premier Włoch Silvio Berlusconi, premier Gruzji Bidzina Iwaniszwili, premier Tajlandii Thaksin Shinawatra, prezydent Salwadoru Nayib Bukele, prezydent Ukrainy Petro Poroszenko i prezydent Chile Sebastián Piñera. Myślę, że każdy – już tylko słysząc te nazwiska i nazwy państw – domyśla się, że kapitał na tronie nie zawsze oznaczał pomyślność dla państwa.

Domysł ten jest słuszny. Trudno wskazać w tej grupie jednoznacznie pozytywną postać. Być może byłby nią Poroszenko, prezydent Ukrainy w latach 2014–2019, który swoją politykę nakierowywał na dekomunizację i deoligarchizację (mimo że sam uchodzi za oligarchę), starał się walczyć z korupcją i trzymać prorynkowy kurs w polityce gospodarczej, jednak wojna na wschodzie kraju skutecznie paraliżowała jego wysiłki. Do tego stopnia, że przegrał wybory z Wołodymyrem Zełenskim.

Wysokie noty w rankingu polityków biznesmenów mógłby uzyskać Bidzina Iwaniszwili, premier Gruzji w latach 2012–2013. Mimo krótkich rządów zdołał wprowadzić wiele reform. Zliberalizował politykę przestępczości, zmniejszając stopień inkarceracji w kraju bez szkody dla bezpieczeństwa publicznego i bez zwiększania poziomu korupcji, budował coraz lepsze relacje z UE oraz NATO, podpisywał międzynarodowe umowy handlowe. Utrzymując wolnorynkowy model gospodarczy, podobał się liberałom, a dorzucając do niego siatkę zabezpieczeń socjalnych, zyskał poparcie umiarkowanej lewicy. Dodatkowo nie uwikłał się w żaden, przynajmniej wykryty, skandal. Większej plamy na życiorysie nie dorobił się nawet, rozwijając swoją firmę w trapionej korupcją Rosji lat 90. Sprzedawał wówczas importowane komputery i telefony stacjonarne.

Umiarkowanie dobrze można oceniać rządy Sebastiána Piñery, który dwukrotnie był prezydentem Chile. Umiarkowanie, bo Piñera miał nie tylko zacięcie reformatorskie w kwestiach gospodarczych, co powodowało m.in. duży napływ inwestycji zagranicznych do kraju, lecz także swoje trupy w szafie. Chodziło o działania natury korupcyjnej. Po ujawnieniu Pandora Papers (zbiór tajnych dokumentów finansowych pochodzących z rajów podatkowych) zaczęto go podejrzewać o przyjmowanie korzyści pieniężnych od jednej z firm wydobywczych. Wobec Piñery w 2021 r. toczyło się (bezskuteczne) postępowanie mające na celu usunięcie go z urzędu. Zanim poszedł w politykę, zajmował się m.in. bankowością oraz inwestowaniem w sektor rozrywki i sportu. Na granicy legalności działał już od samego początku. W 1982 r. np. poszukiwano go listem gończym za złamanie prawa bankowego (ostatecznie został uniewinniony).

Pandora Papers zawierały także nazwisko innego biznesowego polityka – czeskiego premiera Andreja Babiša. Pojawiło się ono w kontekście uchylania się od płacenia podatków, które miało mieć miejsce w 2009 r., na wiele lat przed tym, zanim biznesmen zaistniał w polityce. Gdy już zaistniał, jego rządy charakteryzowało pasmo nieustannych skandali, z korupcyjnymi włącznie, które skutecznie uniemożliwiały mu skoncentrowanie się na tym, na czym powinien: na polityce.

Trudno podjąć się jednoznacznej oceny Thaksina Shinawatry, premiera Tajlandii w latach 2001–2006. Z jednej strony dzięki jego działaniom ograniczono biedę na terenach wiejskich czy spłacono długi zaciągnięte wobec MFW, z drugiej doszło do zdarzeń niewybaczalnych: w ramach zaostrzenia działań antynarkotykowych bez procesu stracono 2275 osób (dane Human Rights Watch). Mieli sporo racji krytycy Shinawatry, którzy zarzucali mu ciągoty autorytarne. Co ciekawe, gdy był jeszcze biznesmenem, zaliczał więcej wtop niż sukcesów. Sklep z jedwabiem, kino, systemy zabezpieczeń czy wejście w branżę telewizyjną okazały się klapą. Dopiero inwestycje w branżę IT się opłaciły.

Ciągot autorytarnych nie miał pewnie Silvio Berlusconi, znany z zamiłowania do wystawnego trybu życia i młodych kobiet oraz tego, że Włochy za jego rządów coraz głębiej pogrążały się w gospodarczej stagnacji, z której nie podniosły się do dzisiaj. Trudna jest za to ocena prezydenta Salwadoru Nayiba Bukele, który umiejętnie łączy populizm (ocenia się, że jest to jeden z cieszących się najwyższym poparciem wewnętrznym przywódca na świecie) z innowacyjną polityką. Na przykład w 2021 r. Salwador uznał bitcoin za legalny środek płatniczy. Bukele, który przed zaangażowaniem się w politykę, był dilerem samochodowym, a potem szefem firmy konsultingowej, jest porównywany z Donaldem Trumpem ze względu na wiarę w rządy silnej ręki.

Polityka za uszami

Gdyby każdy z biznesmenów, których wymieniłem, otrzymał noty w skali 1–10, średnia z tych ocen nie odbiegałaby szczególnie mocno od osiągnięć polityków zawodowych. Jednak niektóre z tych osób – jak choćby Trump – to świadectwa tego, że kapitał na tronie wiąże się ze specyficznym rodzajem ryzyka dla kraju. Rzeczą wyraźną jest skłonność biznesmenów-polityków do wikłania się w skandale korupcyjne, nepotyzm oraz do takiego stanowienia prawa, by było korzystne dla ich firm. Ta trzecia skłonność jest właśnie tym specyficznym ryzykiem. Trump np. zatrudniał w Białym Domu członków własnej rodziny, córkę Ivankę i jej męża Jareda Kushnera, a portal www.citizensforethics.org zidentyfikował aż 27 polityk Trumpa, które były przyjazne dla jego firm – chodzi m.in. o regulacje środowiskowe czy zmiany w prawie wizowym.

Pozornie to może dziwić – w końcu biznesmeni-politycy to miliarderzy albo milionerzy. Czy naprawdę potrzebują dodatkowego zera na koncie? Po co? Żeby kupić sobie kolejne porsche i nowy jacht? Czy nie poszli do polityki dlatego, że mieli wszystko i w końcu chcieli coś zrobić dla współobywateli? To, jak sobie i innym tłumaczą czy jak racjonalizują własne intencje, to jedno. Ważniejsze jest to, co nimi kieruje naprawdę. A motywy działania biznesmenów w polityce nie są klarowne i proste.

Biznesmeni w polityce chcieliby być postrzegani jako osoby z zewnątrz, nieuwikłane w dotychczasowe układy. To jednak iluzja. Światy polityki i biznesu to nie są rzeczywistości rozłączne. W wyniku tego, jak są skonstruowane współczesne państwa (ich regulacyjne macki dotykają każdej dziedziny życia) jeden z drugim zazębiają się ściśle i nie jest możliwe zrobienie wielkiej fortuny w taki sposób, by kontakt z państwem ograniczyć wyłącznie do corocznych rozliczeń z urzędem podatkowym. Innymi słowy, biznesmen zasiadający w fotelu premiera czy prezydenta nolens volens wnosi na plecach cały bagaż egoistycznych i wymierzonych w dobro wspólne motywacji – ma politykę za uszami i często sam tego nie dostrzega.

Być może jednak wybaczylibyśmy takiej osobie trochę prywaty, gdyby była w stanie przynieść państwu w rozrachunku netto pozytywne zmiany. Jest to jednak bardzo trudne. Po pierwsze, dlatego że nawet w świecie biznesu osoba osiągająca sukcesy w jednej branży może ponosić sromotne porażki albo być przeciętniakiem w innej. Na przykład John Sculley w latach 1970–1983 wyjątkowo dobrze zarządzał PepsiCo, by między 1983 a 1993 r. być co najwyżej przyzwoitym szefem Apple'a. Po drugie, i ważniejsze, zaimportowane z biznesu spojrzenie na zarządzanie po prostu nie może działać w polityce. Najważniejszym wskaźnikiem w prowadzeniu przedsiębiorstwa jest zysk wynikający z zadowolenia klientów. W polityce – zadowolenie wyborców. W przypadku państwa można oczywiście za najważniejszy wskaźnik skuteczności uznać wzrost PKB, ale relacja między polityką gospodarczą a PKB jest znacznie bardziej skomplikowana i wielowymiarowa niż relacja między działaniem prezesa a zyskiem firmy. PKB nie jest tak jednoznacznym wskaźnikiem jak zysk i zależy od znacznie szerszego zespołu czynników zewnętrznych wobec rządu. Ponadto polityk koncentrujący się głównie na PKB może zaniedbać inne dziedziny życia kraju i stracić poparcie. Trump uczynił wzrost gospodarczy jednym z głównych celów swojej polityki i w jakimś sensie udało mu się: za jego kadencji gospodarka USA rosła, a bezrobocie malało. Problem w tym, że – jak zauważa Georgia Strong w artykule „Wpływ Trumpa na gospodarkę USA” – było to okupione silnym wzrostem zadłużenia kraju.

„Kumulując znaczne zadłużenie w okresie wzrostu gospodarczego, Trump obciążył przyszłych podatników na nadchodzące dziesięciolecia. Zamiast uchwalać obniżki podatków w celu zapewnienia krótkoterminowego bodźca, Trump mógł zainwestować w programy, które przynoszą długoterminowy wzrost, takie jak inwestycje w infrastrukturę lub obniżenie kosztów szkolnictwa wyższego” – pisze Strong. Także międzynarodowa polityka Trumpa była dyskusyjna. Polegała np. na zaognianiu wojen celnych i handlowych, chociażby z Chinami, i na bardzo prostym rozumieniu relacji z innymi państwami jako gry opartej przede wszystkim na sile.

Trump zachowywał się jednak tak, jak przystało na biznesmena: traktował to, co widzi, jak tort, z którego należy wykroić dla Ameryki jak największy kawałek wszystkimi możliwymi metodami. Nie rozumiał złożoności instytucji politycznych oraz historii, która je kształtowała. Zakładał u innych te same motywy, co u siebie. Dzisiaj wiemy dobrze, że choć na wysokim poziomie ogólności zarówno Trump, jak i Putin chcą władzy, to ten drugi rozumie ją w kategoriach sprzed dwóch stuleci, a ten pierwszy w kategoriach kapitalistycznych. Pozycje nie do pogodzenia.

Siła przyzwyczajeń

Ludwig von Mises, papież wolnego rynku, zwraca uwagę w swojej „Biurokracji” na charakterystykę zarządzania państwem, której przedsiębiorca może nie rozumieć. Pisze, że „zarządzanie biurokratyczne to metoda stosowana w prowadzeniu spraw administracyjnych, których wynik nie ma wartości pieniężnej na rynku”. Z tej przyczyny kapitalista u władzy wcale nie będzie skuteczniejszy w doborze urzędników niż zawodowy polityk. Po prostu praca urzędnika jest niewycenialna, trudno wprowadzić tutaj sensowne wskaźniki efektywności.

Ta prawda zdaniem Misesa rozciąga się na cały rząd. „Możemy określić sumę dochodów pieniężnych wszystkich obywateli, wartość pieniężną importowanych i eksportowanych towarów oraz wiele innych danych ekonomicznych. Ale nie możemy przypisać żadnej wartości arytmetycznej do rządu i administracji. Nie oznacza to, że zaprzeczamy znaczeniu lub wartości dobrego rządu. Oznacza to tylko, że żaden miernik nie może zmierzyć tych rzeczy” – pisze Mises. Przedsiębiorca u władzy traci więc z oczu drogowskazy, które działały, gdy kierował firmą. Jest jak dziecko we mgle.

Bardzo ciekawie ograniczenia poznawcze przedsiębiorców w kierowaniu państwem opisuje Paul Krugman w artykule „Państwo nie jest firmą”. Zwraca np. uwagę, że przedsiębiorcy wierzą, że jeśli do kraju napłynie dużo inwestycji bezpośrednich (BIZ), to ten kraj zacznie notować nadwyżkę handlową. Mylą się, gdyż rozważając politykę dla całego kraju, „myślą o swoich własnych firmach i pytają, co by się stało, gdyby moce produkcyjne w ich branżach nagle wzrosły. Najwyraźniej ich firmy importowałyby mniej i eksportowały więcej. Jeśli ta sama historia rozegrałaby się w wielu branżach, z pewnością oznaczałoby to zmianę w kierunku nadwyżki handlowej dla całej gospodarki”. Tylko że w rzeczywistości – co jest dla ekonomistów rzeczą oczywistą – duży napływ BIZ-ów oznacza deficyt handlowy. „Wraz z napływem kapitału do kraju obcokrajowcy nabywają więcej aktywów w tym kraju niż jego mieszkańcy nabywają za granicą. Oznacza to, że import kraju musi jednocześnie przewyższać jego eksport” – tłumaczy ekonomista.

Różnica między firmą a państwem to różnica systemowa: pierwsza jest systemem otwartym, drugie zamkniętym. Krugman ilustruje to przykładem odpadów komunalnych. Dana gmina może uznać, że zamiast budować własne wysypisko, będzie eksportować odpady do innych gmin. Ale czy wszystkie gminy, z których składa się państwo, mogą zrobić tak jednocześnie? Nie. Pojedyncza gmina jest więc systemem otwartym, ale zbiór gmin o nazwie USA czy Polska już nie. Państwo nie może po prostu pozbyć się śmieci, musi przeznaczyć na ich składowanie jakąś przestrzeń. Na tej samej zasadzie to, co jest możliwe w kontekście pojedynczej firmy, nie jest możliwe dla gospodarki jako całości. Producent mleka może z roku na rok zwiększyć dwukrotnie swoje udziały w rynku, ale już wszyscy producenci mleka nie mogą tego zrobić jednocześnie.

Przedsiębiorcy, uważa Krugman, nie są nawykli do dostrzegania dynamicznych zależności w gospodarce jako całości. Przykładowo wierzą, że zwiększenie eksportu przełoży się na zwiększenie liczby miejsc pracy i na tej obserwacji poprzestają. Nie dostrzegają już, że duży wzrost eksportu będzie niemal na pewno skutkował działaniami banku centralnego, który podniesie stopy procentowe, żeby skompensować nagły napływ gotówki. W efekcie wzrost miejsc pracy w eksporcie zostanie skompensowany ich utratą w innych dziedzinach gospodarki. Czy to wszystko znaczy, że przedsiębiorcy do rządu z natury się nie nadają? Nie. To znaczy, że samo bycie doświadczonym i bogatym nie jest atutem w ubieganiu się o urząd, a tylko może nim być, jeśli towarzyszą mu odpowiednie wiedza, poziom etyczny i wykształcenie. I niekoniecznie mowa o tytule MBA. ©Ⓟ

Biznesmeni w polityce chcieliby być postrzegani jako osoby nieuwikłane w dotychczasowe układy. To jednak iluzja