Mamy osamotnionego i izolowanego wodza, który wie, że przegrywa wielką grę o odbudowę globalnego imperium. Najprościej wytłumaczyć to sobie i narodowi spiskami wrogów – zwłaszcza ukrytych wewnątrz systemu.

Czy Jewgienij Prigożyn mógł upozorować własną śmierć? Teoretycznie mógł. Historia zna wiele takich przypadków, a fachowcy, którzy wiedzą, jak się to robi, byli w zasięgu ręki. Parę dni temu taką sugestię opublikował brytyjski „Daily Mail”, powołując się na opinię rosyjskiego politologa prof. Walerija Sołowieja. Może to być oczywiście zwyczajna pogoń gazety (i jej eksperta) za uwagą publiki, ale też efekt dyskretnej inspiracji z zewnątrz. Nie dziwmy się, jeśli wkrótce pojawią się sygnały, że niedawny puczysta żyje, ma się dobrze, siedzi na kupce dolarów i szykuje się na powrót do gry.

Warto jednak od razu zastrzec, że w świetle znanych faktów taki scenariusz jest bardzo mało prawdopodobny. Na razie niemal wszystko wskazuje na to, że Prigożyn jest już na tamtym świecie. Podobnie jak jego zbrojna prawa ręka, czyli Dmitrij Utkin, znany jako Wagner, oraz paru innych najbliższych współpracowników. Potwierdził to nawet Biały Dom, podkreślając, że za śmiercią wagnerowskiej wierchuszki stał Władimir Putin.

Pozostawmy więc na boku fantastyczne teorie. I zajmijmy się tym, w jaki sposób duch Prigożyna będzie się teraz unosić nad rosyjską (i nie tylko) polityką.

Krew za zniewagę

Nieboszczyk został pochowany we wtorek podczas kameralnej, na poły tajnej ceremonii. Służby informacyjne Kremla dołożyły starań, żeby nie było okazji do manifestacji. Miejsce i termin do końca trzymano w tajemnicy. Co więcej, dla zmylenia tych, którzy szykowali ewentualne demonstracje, formacje mundurowe obstawiły równocześnie parę różnych petersburskich nekropolii. To jasno świadczy o intencjach władz Rosji: zemsta została dokonana, kto miał pojąć przestrogę, ten ją pojął, a teraz ma być „ciszej nad tą trumną”.

Zemsta na wyraźne polecenie albo przynajmniej za przyzwoleniem Putina musiała prędzej czy później nastąpić. W Rosji praktycznie od zawsze legitymacja przywódców opiera się na strachu i przekonaniu, że długa ręka władzy dosięgnie każdego, kto się jej postawi. Tymczasem pucz Prigożyna ukazał Putina jako lidera niezdolnego do pełnej kontroli nad sytuacją, w pierwszej chwili wyraźnie spanikowanego, a w finale zależnego od pomocy i mediacji Alaksandra Łukaszenki.

Propaganda próbowała choć częściowo zatrzeć złe wrażenie, stanowiące wręcz zachętę do kolejnych prób obalania Putina „od wewnątrz”. Z jednej strony posłużono się opowieściami o tym, że kompromis zawarto w celu uniknięcia dalszego rozlewu krwi w bratobójczej walce, co miało świadczyć nie o słabości, lecz przeciwnie – o patriotyzmie i dobrym sercu prezydenta. Z drugiej strony usilnie promowano narrację, jakoby wszystko, co widzieliśmy, było tylko teatrem wyreżyserowanym na Kremlu przez genialnego lidera w celu identyfikacji zdrajców. I na jedno, i na drugie nabrali się tylko co naiwniejsi kibice spoza Rosji, zazwyczaj mało zorientowani w tamtejszych realiach albo zbytnio przywiązani do ślepej wiary we wszechmoc rosyjskich carów, genseków i prezydentów. Ci, na których opinii i wsparciu Putinowi zależy najbardziej – czyli członkowie szeroko pojętej elity władzy w Rosji – nie kupili tych bajek, nawet jeśli publicznie tego nie manifestowali, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.

Prigożyn musiał więc umrzeć, reżim czekał tylko na odpowiedni moment. Ten nastąpił zapewne wtedy, gdy na biurko Putina trafiły wreszcie meldunki wiernych służb, wskazujące, że prawdziwi i hipotetyczni buntownicy – ci, którzy stali za akcją Prigożyna lub z nim sympatyzowali – zostali wytropieni i spacyfikowani. Niektórzy wypadli tajemniczo z okien, innych posadzono, część zastraszono lub skorumpowano. Być może czekano też na osłabienie czujności i błąd samej ofiary. Bo ta przecież znała logikę systemu, musiała więc zakładać ryzyko i zapewne podjęła środki ostrożności. Ale mogła też przyjąć – zbyt optymistycznie – że wraz ze swym zagranicznym imperium jest zbyt cenna dla Kremla, a wobec tego układ będzie dotrzymany. Gesty czynione przez Putina w międzyczasie, a także względna bierność jego służb, mogły takie przekonania wzmocnić.

A zegar tykał. Raczej nieprzypadkowo wybrano dwumiesięcznicę puczu na datę egzekucji. Los akurat tego dnia zapakował na pokład jednego samolotu Prigożyna i paru jego ważnych współpracowników – w tym Utkina, czyli człowieka, który w czasie buntu dowodził kolumną wagnerowców idącą na Moskwę i miał na rękach krew zestrzelonych wówczas lotników.

Zamierzony efekt, jak się wydaje, osiągnięto. Przynajmniej krótkoterminowo. Jest nim konsolidacja władzy i odzyskanie przez nią autorytetu wewnątrz kraju. A częściowo nawet na zewnątrz, czyli wśród zagranicznych fanów rosyjskiego prezydenta, którzy już dali wyraz swej satysfakcji w mediach społecznościowych. Warto zwrócić przy tym uwagę na dość finezyjną politykę informacyjną: mimo puszczenia oka do swoich i obcych oficjalnie Kreml odżegnuje się od autorstwa zamachu, a wręcz aktywnie oskarża innych. W kontrolowanych przez ekipę Putina mediach dyspozycyjni propagandziści podrzucają mylne tropy – a to wspominają o ukraińskim wywiadzie, zadaniowanym jakoby przez Amerykanów, a to o Brytyjczykach, a to wreszcie o Francuzach. To ostatnie jest zresztą najłatwiejsze, bo Paryż rzeczywiście mógł mieć motyw – wszak to francuskie interesy zagraniczne najbardziej cierpiały na ekspansji wagnerowców, szczególnie w subsaharyjskiej Afryce. Ale to tylko tworzenie szumu informacyjnego, nawet bez specjalnego przekonania. Wersja o zamachu zachodniego wywiadu ma bowiem dwie wady: po pierwsze, osłabia efekt zemsty, a po drugie, oznacza, że jacyś obcy zamachowcy mogli hulać w samej Rosji praktycznie bezkarnie.

Koniec złudzeń

Mieszane uczucia są wtedy, gdy widzisz swojego wroga spadającego w przepaść w twoim nowym samochodzie – mówi stary dowcip. I takie właśnie uczucia muszą dziś towarzyszyć Putinowi. Zrobił to, co musiał we własnym przekonaniu, ale też z obiektywnego punktu widzenia. Żywy i hasający na wolności Prigożyn był zbyt groźny dla dalszej stabilności władzy swego ekspatrona, przynajmniej symbolicznie. Ale cena, którą za ten zamach przyjdzie zapłacić Rosji, a pośrednio samemu Putinowi, jest potencjalnie wysoka.

Zabijając Prigożyna, dostarczono środowiskom „turbopatriotów” – coraz mniej przychylnych Kremlowi – wspaniałego świętego. Dosłownie – w rusnecie krążą już ikony z pięknie wystylizowanym wizerunkiem „Swjatowo Jewgienija”. I nie wszyscy traktują to jako żart. Martwi bohaterowie są wręcz lepsi od żywych, bo łatwiej ich idealizować. Ich grzechy i błędy zacierają się w pamięci, a nowych już nie popełniają. Na buntowszczyków nadal będą polować FSB i inne służby, ale to nie czasy ZSRR – w dzisiejszych uwarunkowaniach społecznych i technologicznych nie da się w stu procentach wytępić inaczej myślących. A nawet wyłapać wszystkich tych, którzy odważą się działać.

Wątpliwe więc, by ludzie Putina zdołali osiągnąć swój cel, zatrzaskując nad doczesnymi szczątkami Prigożyna wieko trumny i grzebiąc go w sposób jak najmniej efektowny. Fani i tak oddają mu cześć w wielu miejscach, począwszy od improwizowanych kapliczek „na mieście”, po różne zakątki internetu. Teraz to on – zdobywca Bachmutu, ostry krytyk nieudolnych generałów, złodziei z zaplecza armii, a przy tym „swój chłop” – w oczach wielu Rosjan symbolizuje tęsknotę za lepszą wersją ojczyzny niż ta, którą mają na co dzień. Za państwem również imperialnym, ale wolnym od korupcji i bylejakości, a przede wszystkim skutecznym. Można z tego podkpiwać albo twierdzić, że obsadzanie byłego kryminalisty i „kucharza Putina” w roli symbolu takiej Rosji jest co najmniej dziwne. Jednak mity rządzą się swoimi prawami i zazwyczaj daleko im do chłodnej logiki.

Z owym mitem Prigożyna chwilowo zwycięski Putin będzie musiał jakoś żyć. Pewnie spróbuje przynajmniej częściowo wmontować go w oficjalną propagandę i obrócić na swoją korzyść. Temu niewątpliwe służyły pospieszne kondolencje dla rodziny zabitego, napomykające co prawda o jego błędach, ale kładące nacisk na zasługi. Także wspomniane sugestie o tym, że za zamachem stał Zachód, mogą trochę pomóc – zwłaszcza gdyby z „turbopatriotami” kiedyś przyszło znowu się układać.

Opozycja – i to nie tylko ta spod prawej, skrajnie nacjonalistycznej ściany – dostała ważny i ostateczny sygnał: z tym reżimem nie ma układów. Putin jest ze starej szkoły carskiej ochrany i radzieckiego KGB. Gdy jest słaby, obieca wszystko, co tylko musi, by przetrwać kryzys. Gdy tylko choć trochę się wzmocni, uderzy okrutnie i bezwzględnie w tych, którzy zmusili go do paktowania. Niby żadne zaskoczenie, ale wbrew pozorom w Moskwie, a zwłaszcza na rosyjskiej prowincji, wielu ludzi do niedawna łudziło się, że ten schemat działania obowiązuje tylko wobec obcych, ze szczególnym uwzględnieniem wrażego Zachodu. Teraz już wiedzą, że oni też nie mają co liczyć na łaskę cara ani jego dobrą wolę, gdyby kiedyś mieli z nim robić wymuszone interesy.

Notabene Zachód też powinien odrobić tę lekcję. Pora, by złudzeń pozbyli się wszyscy, którym wciąż roi się powrót do „business as usual” z Rosją rządzoną przez Putina (a nawet jego bezpośrednich współpracowników). Fakty widziane z Kremla wyglądają bowiem z grubsza tak: poza jawnymi wrogami mamy na Zachodzie nielojalnych sojuszników. I to oni w głównej mierze są winni naszych dzisiejszych kłopotów. Zamiast twardo poprzeć naszą „specjalną operację wojskową” schowali głowy w piasek, a nawet poparli przejściowo „nazistów”, czyli Ukrainę i Amerykanów. To niewybaczalne, więc stosowna zemsta jest kwestią czasu. Jak w przypadku równie nielojalnego Prigożyna: wykorzystamy ich jeszcze przez moment, udając pojednanie, aby stanąć mocniej na nogi, ale potem poślemy do piachu. W przenośni… albo i nie.

Kto następny

Logika systemu, który stawia na fizyczną eliminację wewnętrznych wrogów, jest taka, że proces ten trudno zatrzymać. Niekoniecznie dlatego, że wciąż pojawiają się nowi – choć i tak się może zdarzyć. Częściej służby tworzone i zadaniowane pod kątem wyszukiwania potencjalnych spiskowców muszą uzasadnić przed władcą swoje istnienie (a także obfite przywileje i budżety), więc jeśli nie znajdą rzeczywistego zagrożenia, to wymyślą fikcyjne i ładnie je podgrzeją. A stopniowo popadający w paranoję przywódca chętnie da im wiarę, bo nowe raporty o nielojalności podwładnych i dworaków tylko utwierdzą go w manichejskiej wizji świata i polityki. Ten mechanizm bywa ponadto użyteczny dla sprytnych przeciwników z zewnątrz, jeśli potrafią metodami operacyjnymi podrzucić to i owo „na bęben” miejscowym służbom bezpieczeństwa.

We współczesnej Rosji szybki marsz w tym kierunku jest wysoce prawdopodobny z kilku powodów. Mamy osamotnionego i izolowanego wodza, który raczej już wie, że przegrywa swoją wielką grę o odbudowę globalnego imperium. Także o przejście do historii w roli godnego następcy Piotra I, Katarzyny II i Józefa Stalina. Wątpliwe, by był zdolny dopuścić myśli, że to skutek jego własnych fatalnych błędów. Prościej i wygodniej jest wytłumaczyć to sobie (a tym bardziej narodowi zafiksowanemu na punkcie imperialnych mrzonek) spiskami wrogów. Szczególnie ukrytych wewnątrz systemu – tych łatwiej spektakularnie ukarać niż np. prezydenta USA. Mamy także aparat, mocno rozbudowany i zainteresowany dalszym wzrostem, który chce i umie odpowiedzieć na takie zapotrzebowanie władcy. Mamy wreszcie publikę podatną na proste wyjaśnienia skomplikowanych procesów politycznych i gospodarczych, historycznie przyzwyczajoną do okresowych czystek na różnych szczeblach władzy. Potrzeba więc już tylko kolejnych kandydatów na zdrajców i dywersantów, którzy okażą się winowajcami zbiorowych niepowodzeń.

Naturalnym obiektem wydaje się dzisiaj Ramzan Kadyrow. Już w przeszłości miewał konszachty z Prigożynem, głosił podobne do niego hasła, próbuje sobie wyrąbywać niezależność od Kremla, a więc pasuje do schematu. Czy gotów jest się zbuntować? To dzisiaj mocno wątpliwe, bo prywatne interesy jego i całego klanu zbytnio zależą od kooperacji z Putinem, choć może się to okazać nieistotne. Jeśli FSB weźmie go na celownik w roli potencjalnej ofiary, a prezydent da zielone światło hipotetycznej operacji „odstrzelenia” kaukaskiego watażki, niewątpliwie czeka nas niezwykle malowniczy sezon dramatu pt. „Gra o Tron, wersja rosyjska”. Bo Kadyrow ma się czym odwinąć. Nie bezpośrednio, ale np. poprzez kontrolowane czeczeńskie sieci mafijne, sięgające swymi mackami Moskwy i Petersburga.

Ciekawa i trudna będzie w nowym układzie także dalsza rozgrywka z Łukaszenką. Bo i on z jednej strony mocno zależy od łaski Kremla, ale z drugiej – nie może spać spokojnie jako ten, który wziął czynny udział w upokarzaniu Putina w trakcie puczu. Nawet jeśli w roli rozjemcy i współgwaranta chwilowego porozumienia (od czego już się publicznie odżegnuje) wystąpił na prośbę rosyjskiego dyktatora, co nie jest w stu procentach pewne.

Pytanie: kto następny?, choć w nieco innym sensie, dotyczy też ogromnego zewnętrznego imperium formalnych i nieformalnych wpływów, które Prigożyn z błogosławieństwem Kremla zbudował na Bliskim Wschodzie i w Afryce. Putin nie może sobie pozwolić na wypuszczenie go z rąk. Zresztą zawczasu podjął kroki w celu przejęcia kontroli. Jednak to nie będzie łatwe. Nawet jeśli przechwycono lwią część aktywów dawnej Grupy Wagnera i zostanie ona rozdysponowana przez wywiad rosyjski nowym „prywatnym” firmom kontraktorskim, to na poziom zaufania, jakim cieszył się u partnerów Prigożyn, przyjdzie im pracować latami. A przeciwnicy Moskwy nie będą się temu przyglądać biernie. Kije w szprychy jej machiny będą pchać nie tylko Francuzi i Amerykanie, lecz także zapewne Chińczycy, a być może także Hindusi, Saudowie, Iran, Izraelczycy czy radykalne organizacje islamistyczne, aktorzy żywotnie zainteresowani wpływami w różnych częściach globalnego Południa.

To wszystko oznacza, że Putinowi pozostaje ucieczka do przodu – na innych polach. Na tym najważniejszym dzisiaj, czyli na wojennym froncie w Ukrainie, ma bliskie zeru szanse na pozytywny dla siebie przełom. Raczej będzie szczęśliwy, jeśli nie dokonają go wreszcie Ukraińcy. Pozostaje ciułanie dyplomatycznych punkcików, choćby w postaci głośnej radości z planowanego poszerzania BRICS (co jest klasycznym przykładem żaby podkładającej nogę podczas kucia konia – bo to sukces Pekinu, a nie Moskwy). Pozostaje również trzymanie się nadziei, że zapowiadane wizyty zagraniczne w Chinach i Turcji stworzą przynajmniej pozory końca protokolarnej izolacji i ostracyzmu. Ale i tu los nie jest zbytnio łaskawy, bo partnerzy licytują wysoko za te gesty. Chińczycy podbili właśnie stawkę, publikując oficjalne mapy, na których sporną od lat Wielką Wyspę Ussuryjską przedstawili w całości jako własne terytorium (wbrew porozumieniu zawartemu z Rosją w 2008 r., które dzieliło ją po połowie). Trudno to interpretować inaczej niż jako policzek dla Putina. A może i cichą zemstę za likwidację Prigożyna? Któż to wie – podejrzenia, że ludzie słuchający sygnałów z Pekinu maczali palce i w puczu, i w późniejszym rozejmie, nie znalazły co prawda żadnych potwierdzeń, ale nie zostały też zdezawuowane jako całkowicie nieprawdopodobne. I bez tego Chiny mają wiele powodów, by przedłużającą się „wojną Putina” – komplikującą im wiele interesów – czuć się coraz bardziej rozczarowane. ©Ⓟ

Oznaka słabości

System Putina nie zakłada przebaczenia i tolerowania słabości. Zajęcie Bachmutu czy nadzorowanie interesów w Afryce to za mało, by żyć. Martwy Prigożyn i aresztowany Surowikin, który lada dzień może zostać znaleziony martwy w celi na Lefortowie – mają stworzyć pozory siły. Są częścią udawania, że prezydent wciąż może wygrać. Tak naprawdę to dowód jego słabości i kryzysu systemu jego władzy. Jego otoczenie nie było gotowe na biznesiuka (rzeczownik powstały z połączenia słów „biznes” i „pizdiuk”) z awansu społecznego Prigożyna. Znajdą się jednak tacy, na których będzie gotowe.

Na edgp.gazetaprawna.pl • „Putin nie wierzy łzom”, DGP Magazyn na Weekend nr 164 z 25 sierpnia 2023 r.