Referenda na świecie bywają formą plebiscytu. Niemniej zgodnie z polską konstytucją referendum ogólnokrajowe powinno dotyczyć spraw szczególnie ważnych dla państwa – mówi prof. dr hab. Magdalena Musiał-Karg, politolożka z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.
Sposób ułożenia pytań oraz kwestie w nich podejmowane sugerują, że PiS chce wprowadzić do kampanii element strachu. Pytania zadano tak, by odpowiedzi przyjęły formę cztery razy „nie”. To niejedyny przykład z Europy czy świata, gdy referendum jest formą plebiscytu, niemniej zgodnie z art. 125 polskiej konstytucji referendum ogólnokrajowe powinno dotyczyć spraw „szczególnie ważnych dla państwa”. Tymczasem nas czekają głosowania w sprawach, co do których nie toczy się dziś poważna, merytoryczna debata. Co więcej, w niektórych kwestiach, takich jak wiek emerytalny czy budowa zapory na granicy polsko-białoruskiej, decyzje zostały już podjęte.
To prawda, ale dość łatwo zweryfikować, czego w danym momencie dotyczy debata publiczna oraz czy te kwestie w istotny sposób wpłyną na funkcjonowanie państwa. Referendum akcesyjne z 2003 r. okazało się sukcesem, m.in. z uwagi na poprzedzającą je trwającą wiele miesięcy debatę oraz ze względu na rangę głosowanej sprawy. Patrząc na to, co działo się z referendum z 2015 r., śmiem twierdzić, że przed najbliższym żadnej merytorycznej debaty nie uświadczymy.
Na pewno dałoby się uniknąć tak jednoznacznie nacechowanych sformułowań jak „wyprzedaż majątku państwowego”, „tysiące nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki”, czy mechanizm „narzucany przez biurokrację europejską”. Sformułowania te mogą wpłynąć na to, jak pytania odbiorą wyborcy i jak zagłosują w referendum.
Do pewnego stopnia tak, choć nie mam przekonania, by to było głównym zamierzeniem partii rządzącej. Myślę, że raczej chodzi o większą mobilizację elektoratu PiS i zaangażowanie tych, którzy obawiają się o bezpieczeństwo Polski. Te osoby zagłosują w referendum w obawie przed kimś lub czymś – imigrantami, wyprzedażą polskiego majątku, Unią Europejską, Białorusią itd.
Konstrukcja pytań jest taka, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakie będą skutki referendum, gdy okaże się ono wiążące. Teoretycznie w takiej sytuacji rząd powinien przygotować odpowiednie przepisy, które będą wdrażać w życie decyzje podjęte w referendum.
Uważam, że nie osiągniemy wymaganej frekwencji i powtórzy się sytuacja, którą w latach 2016 i 2022 mieliśmy na Węgrzech. To pierwsze dotyczyło obowiązkowych kwot relokacji imigrantów w Unii Europejskiej. Ponad 98 proc. głosujących odpowiedziało „nie”, tyle że w głosowaniu wzięło udział 41 proc. uprawnionych, przez co referendum było niewiążące. Referendum z zeszłego roku, zorganizowane w dniu wyborów parlamentarnych, dotyczyło osób LGBT. Padły tam pytania o nauczanie o orientacji seksualnej nieletnich w szkołach bez zgody rodziców, „promowanie terapii zmiany płci u nieletnich” czy „pokazywanie nieletnim treści o charakterze seksualnym, które mogą mieć wpływ na ich rozwój”. I ponownie – na każde z pytań ponad 90 proc. głosujących odpowiedziało „nie” i znów zabrakło wymaganej frekwencji. Niestety w 2015 r. prezydent Komorowski także instrumentalnie wykorzystał referendum, próbując pytaniem o jednomandatowe okręgi wyborcze przyciągnąć elektorat Pawła Kukiza. Teraz mamy referendum w dniu wyborów i kluczową kwestią jest to, jak zachowają się wyborcy – czy pobiorą wszystkie trzy karty do głosowania, czy nie. Wydaje mi się, że wielu uprawnionych karty referendalnej nie pobierze.
Wbrew pozorom Polska wcale nie jest w ogonie, jeśli chodzi o liczbę referendów w Europie Środkowo-Wschodniej, choć często oczywiście nie osiągano u nas wymaganej frekwencji, by referendum było wiążące. Przywołane przeze mnie Węgry pokazują, że plebiscytem można budować strach przed wrogiem. Popularnym przedmiotem referendów są sprawy integracji europejskiej. W 2005 r. w Hiszpanii, we Francji, w Holandii i Luksemburgu decydowano w ten sposób o tzw. konstytucji dla Europy (w pozostałych krajach członkowskich decydowały parlamenty – red.). Wówczas niektórzy przywódcy – np. ówczesny premier Luksemburga Jean-Claude Juncker – jasno deklarowali, że jeśli naród zagłosuje nie po ich myśli, to oni ustąpią. Polska czy Wielka Brytania rozważały referendum, ale po negatywnym wyniku głosowań we Francji i w Holandii zarzucono te plany. W 2007 r. podpisano traktat lizboński, do którego włączono części postanowień traktatu konstytucyjnego.
Kwestie społeczne czy światopoglądowe są dość częstym przedmiotem głosowań, ale głównie w Europie Zachodniej. W Irlandii referenda w sprawach aborcyjnych przeprowadzane były wielokrotnie. Także we Włoszech czy w San Marino odbyły się tego typu głosowania. One z reguły wzbudzają duże zainteresowanie społeczeństwa. W naszej części Europy tego typu głosowania kończą się zwykle zbyt niską frekwencją, by uznać je za wiążące.
To pewnie jest wykonalne, ale wymagałoby zmian w konstytucji i w ustawie referendalnej z 2003 r. To jednak domena ustawodawcy. Na pewno potrzeba zmian dotyczących zasad finansowania kampanii referendalnej, bo o ile w kampanii wyborczej panują określone reguły, to w przypadku tej referendalnej mamy dużą dowolność.
Zwolennicy demokracji bezpośredniej – np. Paweł Kukiz, który jest orędownikiem referendów – nie uwzględniają różnych uwarunkowań, takich jak inna kultura polityczna, historia, tradycje polityczne. Szwajcarzy mają referenda co kwartał – nawet w kilkunastu sprawach rocznie. Głosują w rozmaitych kwestiach, takich jak reforma edukacji czy dozwolona prędkość jazdy w terenie zabudowanym. Szwajcarzy chętnie głosują, tyle że mają inne prawo referendalne. Tam nie ma wymogu minimalnej frekwencji dla ważności referendum, w przeciwieństwie do państw z Europy Środkowo-Wschodniej. W Szwajcarii inna jest też kultura polityczna. Tam polityka jest oparta na współpracy i kompromisie, a partie opozycyjne wchodzą w skład siedmioosobowego rządu. Podsumowując, w Polsce nie będzie drugiej Szwajcarii, bo w naszych warunkach demokracja bezpośrednia nie ma szans funkcjonować tak jak u Szwajcarów. ©℗