Referenda na świecie bywają formą plebiscytu. Niemniej zgodnie z polską konstytucją referendum ogólnokrajowe powinno dotyczyć spraw szczególnie ważnych dla państwa – mówi prof. dr hab. Magdalena Musiał-Karg, politolożka z Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

ikona lupy />
prof. dr hab. Magdalena Musiał-Karg, politolożka specjalizująca się w zagadnieniach związanych z systemami politycznymi, demokracją bezpośrednią oraz wykorzystaniem nowych technologii w wyborach / Materiały prasowe / fot. materiały prasowe
Czy 15 października będziemy mieli do czynienia z referendum, czy plebiscytem poparcia dla partii rządzącej?

Sposób ułożenia pytań oraz kwestie w nich podejmowane sugerują, że PiS chce wprowadzić do kampanii element strachu. Pytania zadano tak, by odpowiedzi przyjęły formę cztery razy „nie”. To niejedyny przykład z Europy czy świata, gdy referendum jest formą plebiscytu, niemniej zgodnie z art. 125 polskiej konstytucji referendum ogólnokrajowe powinno dotyczyć spraw „szczególnie ważnych dla państwa”. Tymczasem nas czekają głosowania w sprawach, co do których nie toczy się dziś poważna, merytoryczna debata. Co więcej, w niektórych kwestiach, takich jak wiek emerytalny czy budowa zapory na granicy polsko-białoruskiej, decyzje zostały już podjęte.

Kryterium sprawy „szczególnie ważnej dla państwa” jest na tyle nieostre, że to rządzący o tym decydują – czy nam się to podoba, czy nie.

To prawda, ale dość łatwo zweryfikować, czego w danym momencie dotyczy debata publiczna oraz czy te kwestie w istotny sposób wpłyną na funkcjonowanie państwa. Referendum akcesyjne z 2003 r. okazało się sukcesem, m.in. z uwagi na poprzedzającą je trwającą wiele miesięcy debatę oraz ze względu na rangę głosowanej sprawy. Patrząc na to, co działo się z referendum z 2015 r., śmiem twierdzić, że przed najbliższym żadnej merytorycznej debaty nie uświadczymy.

Czy pytania przeforsowane przez PiS dałoby się sformułować w sposób niebudzący aż takich emocji?

Na pewno dałoby się uniknąć tak jednoznacznie nacechowanych sformułowań jak „wyprzedaż majątku państwowego”, „tysiące nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki”, czy mechanizm „narzucany przez biurokrację europejską”. Sformułowania te mogą wpłynąć na to, jak pytania odbiorą wyborcy i jak zagłosują w referendum.

Czyli w praktyce chodzi o wpłynięcie na postawę wyborców, zwłaszcza tych wahających się?

Do pewnego stopnia tak, choć nie mam przekonania, by to było głównym zamierzeniem partii rządzącej. Myślę, że raczej chodzi o większą mobilizację elektoratu PiS i zaangażowanie tych, którzy obawiają się o bezpieczeństwo Polski. Te osoby zagłosują w referendum w obawie przed kimś lub czymś – imigrantami, wyprzedażą polskiego majątku, Unią Europejską, Białorusią itd.

Czy odpowiadając „tak” lub „nie”, głosujący będzie miał świadomość, na co tak naprawdę umawia się z rządzącymi?

Konstrukcja pytań jest taka, że nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jakie będą skutki referendum, gdy okaże się ono wiążące. Teoretycznie w takiej sytuacji rząd powinien przygotować odpowiednie przepisy, które będą wdrażać w życie decyzje podjęte w referendum.

Frekwencja będzie na tyle duża, że referendum będzie wiążące, czy skończy się katastrofą jak w referendum Komorowskiego z 2015 r.?

Uważam, że nie osiągniemy wymaganej frekwencji i powtórzy się sytuacja, którą w latach 2016 i 2022 mieliśmy na Węgrzech. To pierwsze dotyczyło obowiązkowych kwot relokacji imigrantów w Unii Europejskiej. Ponad 98 proc. głosujących odpowiedziało „nie”, tyle że w głosowaniu wzięło udział 41 proc. uprawnionych, przez co referendum było niewiążące. Referendum z zeszłego roku, zorganizowane w dniu wyborów parlamentarnych, dotyczyło osób LGBT. Padły tam pytania o nauczanie o orientacji seksualnej nieletnich w szkołach bez zgody rodziców, „promowanie terapii zmiany płci u nieletnich” czy „pokazywanie nieletnim treści o charakterze seksualnym, które mogą mieć wpływ na ich rozwój”. I ponownie – na każde z pytań ponad 90 proc. głosujących odpowiedziało „nie” i znów zabrakło wymaganej frekwencji. Niestety w 2015 r. prezydent Komorowski także instrumentalnie wykorzystał referendum, próbując pytaniem o jednomandatowe okręgi wyborcze przyciągnąć elektorat Pawła Kukiza. Teraz mamy referendum w dniu wyborów i kluczową kwestią jest to, jak zachowają się wyborcy – czy pobiorą wszystkie trzy karty do głosowania, czy nie. Wydaje mi się, że wielu uprawnionych karty referendalnej nie pobierze.

O co generalnie się pyta w referendach organizowanych w krajach europejskich? Czy my na tym tle jakoś się wyróżniamy?

Wbrew pozorom Polska wcale nie jest w ogonie, jeśli chodzi o liczbę referendów w Europie Środkowo-Wschodniej, choć często oczywiście nie osiągano u nas wymaganej frekwencji, by referendum było wiążące. Przywołane przeze mnie Węgry pokazują, że plebiscytem można budować strach przed wrogiem. Popularnym przedmiotem referendów są sprawy integracji europejskiej. W 2005 r. w Hiszpanii, we Francji, w Holandii i Luksemburgu decydowano w ten sposób o tzw. konstytucji dla Europy (w pozostałych krajach członkowskich decydowały parlamenty – red.). Wówczas niektórzy przywódcy – np. ówczesny premier Luksemburga Jean-Claude Juncker – jasno deklarowali, że jeśli naród zagłosuje nie po ich myśli, to oni ustąpią. Polska czy Wielka Brytania rozważały referendum, ale po negatywnym wyniku głosowań we Francji i w Holandii zarzucono te plany. W 2007 r. podpisano traktat lizboński, do którego włączono części postanowień traktatu konstytucyjnego.

Trzecia Droga proponuje referendum „światopoglądowe” dotyczące prawa aborcyjnego. Często pyta się o takie sprawy w innych krajach?

Kwestie społeczne czy światopoglądowe są dość częstym przedmiotem głosowań, ale głównie w Europie Zachodniej. W Irlandii referenda w sprawach aborcyjnych przeprowadzane były wielokrotnie. Także we Włoszech czy w San Marino odbyły się tego typu głosowania. One z reguły wzbudzają duże zainteresowanie społeczeństwa. W naszej części Europy tego typu głosowania kończą się zwykle zbyt niską frekwencją, by uznać je za wiążące.

Widząc, jak instrumentalnie wykorzystywane jest referendum przez kolejne władze, może powinniśmy przyjąć ustawowe czy konstytucyjne kryteria dotycząca treści tych pytań?

To pewnie jest wykonalne, ale wymagałoby zmian w konstytucji i w ustawie referendalnej z 2003 r. To jednak domena ustawodawcy. Na pewno potrzeba zmian dotyczących zasad finansowania kampanii referendalnej, bo o ile w kampanii wyborczej panują określone reguły, to w przypadku tej referendalnej mamy dużą dowolność.

Wierzy pani, że z Polski jeszcze kiedyś uda się stworzyć drugą Szwajcarię, jeśli chodzi o popularność referendów?

Zwolennicy demokracji bezpośredniej – np. Paweł Kukiz, który jest orędownikiem referendów – nie uwzględniają różnych uwarunkowań, takich jak inna kultura polityczna, historia, tradycje polityczne. Szwajcarzy mają referenda co kwartał – nawet w kilkunastu sprawach rocznie. Głosują w rozmaitych kwestiach, takich jak reforma edukacji czy dozwolona prędkość jazdy w terenie zabudowanym. Szwajcarzy chętnie głosują, tyle że mają inne prawo referendalne. Tam nie ma wymogu minimalnej frekwencji dla ważności referendum, w przeciwieństwie do państw z Europy Środkowo-Wschodniej. W Szwajcarii inna jest też kultura polityczna. Tam polityka jest oparta na współpracy i kompromisie, a partie opozycyjne wchodzą w skład siedmioosobowego rządu. Podsumowując, w Polsce nie będzie drugiej Szwajcarii, bo w naszych warunkach demokracja bezpośrednia nie ma szans funkcjonować tak jak u Szwajcarów. ©℗

Rozmawiał Tomasz Żółciak