Skutkiem zwijającej się demokracji w Tunezji jest narastająca fala migracji do Europy, którą unijni liderzy chcą za wszelką cenę zatrzymać. Choćby oznaczało to pomoc kolejnemu autokracie w umocnieniu się u władzy.

– Od 2011 r. Unia Europejska wspiera podróż Tunezji do demokracji. To długa i czasem trudna droga, ale trudności te mogą zostać pokonane – zapewniała szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen podczas czerwcowej wizyty w Tunisie, w której towarzyszyli jej premierzy Włoch Georgia Meloni i Holandii Mark Rutte. Do słów zachęty dołożyła ofertę pomocy wartą 900 mln euro oraz 100 mln euro na wzmocnienie ochrony granicy, akcje ratownicze i walkę z przemytnikami. Gospodarz spotkania prezydent Kais Saied pozostawił jednak trójkę w zawieszeniu.

Stwierdzenie o „podróży Tunezji do demokracji” mogło wzbudzić co najmniej konsternację u obserwatorów północnoafrykańskiej polityki. Po jaśminowej rewolucji, która przed 12 laty obaliła autokratyczny reżim Ben Aliego, dając impuls do antyrządowych powstań w całym regionie, dziś nie ma już prawie śladu. Kraj, długo uchodzący na Zachodzie za odosobniony przykład sukcesu arabskiej wiosny, nieustannie balansował między demokracją a autorytaryzmem, a od 2021 r. znowu osuwa się w dyktaturę. Gdy pogłębiony przez pandemię kryzys gospodarczy wypchnął sfrustrowanych Tunezyjczyków na ulice, prezydent Saied – konstytucjonalista wybrany na urząd jako polityczny outsider – ogłosił stan wyjątkowy, ustanawiając de facto jednowładztwo. W ciągu 24 godzin zdymisjonował premiera, rozwiązał parlament i zakazał zgromadzeń. Siebie samego mianował prokuratorem generalnym, przyrzekając, że skorumpowani biznesmeni i politycy w końcu będą skutecznie ścigani. Krytycy oskarżali go o zamach stanu, ale do masowych protestów nie doszło. W zamian za obietnicę pozbycia się starych elit, które społeczeństwo – nie bez racji – obwiniało za stan kraju, Saied mógł dalej rozmontowywać demokratyczne mechanizmy. We wrześniu 2021 r. przyznał sobie prawo rządzenia dekretami, co ułatwiło mu czystki w urzędach, sądach i prokuraturach. Niespełna rok później w życie weszła nowa konstytucja, która zagwarantowała głowie państwa szerokie prerogatywy, a parlamentarzystów i sędziów pozbawiła znamion niezależności. Uchylenie powiosennej ustawy zasadniczej, hołdującej takim wartościom jak decentralizacja i podział władzy, przypieczętowało odwrót od ścieżki demokratyzacji. Stany Zjednoczone i UE, które zainwestowały w nią miliardy, rytualnie „wyrażały zaniepokojenie”.

Tunezyjska gospodarka jest na krawędzi bankructwa, lecz ciągnące się od miesięcy rozmowy z Międzynarodowym Funduszem Walutowym w sprawie wartego 2 mld dol. pakietu ratunkowego utknęły w martwym punkcie. Jednym z warunków uzyskania wsparcia jest obcięcie subsydiów do energii i żywności, na co Saied odmawia zgody, deklarując, że nie podporządkuje się „dyktatom zagranicy”. 900 mln euro, które proponuje mu UE, zależy z kolei od porozumienia z MFW.

Konsekwencją zapaści Tunezji jest narastająca fala migracji do Europy, którą unijni liderzy – z Georgią Meloni na czele – chcą za wszelką cenę zahamować. Choćby oznaczało to pomoc kolejnemu autokracie w umocnieniu się u władzy.

Na tle regionu oraz reszty kontynentu problemy Tunezji nie są wyjątkowe. W ostatnich miesiącach kraj ten stał się jednak głównym hubem migrantów z całej Afryki, zastępując w tej roli pogrążoną w konflikcie Libię. Tylko w pierwszych czterech miesiącach 2023 r. tunezyjska straż przybrzeżna przechwyciła 17 tys. osób, które usiłowały przeprawić się przez Morze Śródziemne – prawie sześć razy więcej niż rok wcześniej. Ale coraz więcej łódek umyka radarom i patrolom. Według danych Biura Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców ONZ (UNHCR) od początku roku do włoskich wybrzeży dotarło prawie 65 tys. migrantów, z czego prawie 34 tys. wypłynęło z Tunezji. Dla porównania: w pierwszym półroczu 2022 r. dobiło tam 27,6 tys. przybyszy.

Zwijająca się demokracja stała się dla Zachodu tykającą bombą, a jej rozbrojenie awansowało na szczyt listy unijnych priorytetów. Politycy zrozumieli, że jeśli Tunezja imploduje, to nic nie powstrzyma zdesperowanych migrantów przed wyprawą na drugi brzeg, bo UE przekazała kontrolę morskiej granicy służbom z Maghrebu, wydając od 2011 r. setki milionów euro na ich szkolenie, sprzęt i systemy nadzoru.

Oficjalnie w Tunezji przebywa ok. 21 tys. migrantów, ale organizacje pomocowe podają, że faktyczna liczba jest dwa, trzy razy wyższa. I cały czas ściągają kolejni. Najliczniej z trawionych biedą i konfliktami zbrojnymi krajów subsaharyjskich, ale też wielu Egipcjan. Niektórzy z nich tygodniami koczują na ulicach w oczekiwaniu na rozpatrzenie ich sprawy przez lokalne biuro UNHCR.

Obecność cudzoziemców – zwłaszcza czarnych – wywołuje napięcia, które coraz częściej wyrażają się w aktach przemocy. W Safakisie, mieście portowym na wschodnim wybrzeżu, z którego wypływa większość łódek do Europy, regularnie dochodzi do protestów mieszkańców i starć z przybyszami. Policja parokrotnie używała gazu łzawiącego, by rozgonić wrzący tłum. Brutalne incydenty zaczęły się mnożyć po tym, jak w lutym prezydent Saied oświadczył, że napływ cudzoziemców to element spisku, którego celem jest osłabienie arabskiej tożsamości i wspólnoty narodów islamskich. Zapożyczając retorykę od zachodniej skrajnej prawicy, przekonywał, że „pewni ludzie dostali masę pieniędzy za ściągnięcie nielegalnych migrantów”, by „zmienić strukturę demograficzną Tunezji”. Słowa te rozpętały rasistowską nagonkę, której ofiarami padali nie tylko nielegalni migranci, lecz także studenci i pracownicy z czarnej Afryki. NGO donosiły o pobiciach, napaściach, eksmisjach i zwalnianiu z pracy.

W tej atmosferze coraz więcej cudzoziemców skłonnych jest podejmować ekstremalne ryzyko. Według relacji Reutersa dużym wzięciem cieszą się metalowe jednostki pływające – sklecone chałupniczo, dzięki czemu można kilkakrotnie obniżyć koszty podróży (nawet do 300–400 euro). Oznacza to także, że praktycznie nie ma dnia, żeby fale nie wyrzuciły na plaże ciał migrantów, którzy utonęli. Międzynarodowa Organizacja ds. Migracji (IOM) policzyła, że w środkowej części Morza Śródziemnego zginęło lub zaginęło w tym roku ponad 1,7 tys. ludzi.

Największa tragedia u włoskich wybrzeży wydarzyła się pod koniec lutego, gdy przeciążona łódź z ok. 200 pasażerami zatonęła blisko Kalabrii po zderzeniu ze skałami. Wyłowiono ciała 94 osób, wśród których zidentyfikowano m.in. Afgańczyków, Syryjczyków i Irakijczyków mających rodziny na Zachodzie. Meloni, w dużej mierze zawdzięczająca swój polityczny triumf antymigranckiej retoryce, po katastrofie jeszcze odważniej domagała się od Brukseli szybkich działań, by ukrócić niebezpieczne wyprawy, a od unijnych partnerów – solidarności. Jej rząd wydał też dekret przewidujący drakońskie kary dla przemytników – za śmierć jednego cudzoziemca mogą im grozić 24 lata więzienia, za więcej ofiar – 30 lat. Był to jednak ruch obliczony głównie na demonstrację siły. Choć włoskie władze aresztują rocznie dziesiątki sterników nielegalnych łodzi, są to jedynie zleceniobiorcy – często sami migranci. Nie mają nic wspólnego z grupami przestępczymi, które organizują proceder. Te działają na terenie państw, w których rozpoczyna się podróż, a ich członkowie trzymają się z daleka od wzburzonego morza. O tym, że surowe kary nie odstraszają, najlepiej świadczy to, że marcu bywały dni, kiedy do Lampedusy docierało po 30 kilka statków.

Łódź, która roztrzaskała się blisko Kalabrii, rozpoczęła swój rejs w tureckim Izmirze, omijając Wyspy Egejskie. Być może do katastrofy w ogóle by nie doszło, gdyby udało jej się dobić do jednej z nich. Greckie patrole znane są jednak z nagminnego – i nielegalnego – wypychania statków ze swoich wód terytorialnych w kierunku Turcji. Wielu przemytników wybiera więc dłuższe trasy. – To prawdopodobnie wpłynęło na decyzję, by płynąć prosto do Włoch – skomentował Matteo Piantedosi, minister spraw wewnętrznych w rządzie Meloni.

Greccy funkcjonariusze zaczęli masowo stosować push-backi wiosną 2020 r., gdy prezydent Turcji Recep Erdoğan skierował na granicę lądową ponad 20 tys. azylantów, zawieszając zawartą z UE w 2016 r. umowę, w której za 6 mld euro zobowiązał się trzymać uciekinierów z Bliskiego Wschodu na swoim terytorium. Była to forma nacisku na Unię i NATO, by wsparły go w operacjach wojskowych w syryjskim Idlibie. Sytuację uspokoiła dopiero obietnica przekazania Ankarze większych funduszy na obozy dla cudzoziemców. Greckie władze uznały jednak, że nie pozwolą na kolejny szantaż, dlatego agresywna polityka na morzu zamieniła się w rutynową praktykę. Norweska organizacja Aegean Boat Report, która monitoruje ruch na Morzu Egejskim, odnotowała w 2022 r. prawie 1 tys. przypadków push-backów obejmujących 26 tys. osób. Niemal 60 proc. łódek przechwytywanych przez tureckie patrole zostało wcześniej zawrócone przez grecką straż.

Z relacji świadków wynika też, że pogranicznicy często zwlekają do ostatniej chwili z akcjami ratowniczymi, uważając, że pomoc tylko zachęca przemytników do posyłania ludzi na morze w coraz to bardziej lichych łodziach. Ostatnio takie zarzuty padły po zatonięciu 14 czerwca trawlera „Adriana” z ponad 600 pasażerami. Wedle ustaleń dziennikarzy greckie służby przez 13 godzin wiedziały o tym, że statek dryfuje bez celu, lecz nie skierowały odpowiednich sił, by ocalić migrantów. Jedyną łodzią wysłaną przez Ateny przypłynęła ekipa zamaskowanych i uzbrojonych funkcjonariuszy z jednostki specjalnej straży przybrzeżnej. Nie jest jasne, jaki był cel jej operacji. Ocaleni relacjonowali, że pogranicznicy usiłowali holować „Adrianę”, co rozkołysało ją na prawo (greckie służby temu zaprzeczają). To dało powody do podejrzeń, że straż chciała odciągnąć trawler z greckich wód, by uniknąć odpowiedzialności za pomoc uchodźcom. – Łódź była przeciążona, nie nadawała się do żeglugi. Powinna być uratowana, a ludzie zabrani w bezpieczne miejsce, to jest jasne – mówił CNN Vincent Cochetel, specjalny wysłannik UNHCR.

Mimo że wszystkie te incydenty są dobrze udokumentowane, rząd w Atenach konsekwentnie zaprzecza, by jego służby robiły coś nielegalnego. Nie zmienił tego nawet wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka z lipca 2022 r. w sprawie statku z afgańskimi uchodźcami, który wywrócił się i zatonął w wyniku próby odholowania go z dużą prędkością na tureckie wody. Sędziowie uznali, że grecka straż nie podjęła działań, których należało od niej oczekiwać, aby zapobiec tragedii. W zakończonej niedawno kampanii wyborczej premier Kyriakos Mitsotakis chwalił się ograniczeniem migracji jako jednym z największych osiągnięć swoich rządów, twierdząc, że jego podejście jest „twarde, ale uczciwe”. Push-backi nazwał w wywiadzie dla CNN „całkowicie nieakceptowalną praktyką”.

Zaledwie dwa dni przed złożeniem rządowi w Tunisie finansowej propozycji Rada UE – przy sprzeciwie Polski i Węgier – przyjęła Pakt o migracji i azylu, negocjowaną z mozołem od siedmiu lat reformę regulacji dotyczących ochrony granic i podziału odpowiedzialności za przyjętych uchodźców. W prawicowej prasie we Włoszech dominowały komentarze, że twardy kurs Meloni wobec migracji wszedł w końcu do unijnego mainstreamu. „Niekontrolowany przepływ ludzi nie jest już tylko problemem włoskim, lecz europejskim” – podkreślał dziennik „Il Tempo”.

Ze szczytu Rady Europejskiej Meloni wróciła w doskonałym nastroju: – Zmieniliśmy punkt widzenia UE – cieszyła się włoska premier, dowodząc, że nastąpił „totalny przełom” w podejściu do ochrony granic zewnętrznych Wspólnoty. – To niekwestionowany sukces Włoch. Zapadła decyzja, by walczyć z przemytem ludzi i przeciwdziałać nielegalnej migracji, zanim dosięgnie Europy – mówiła w wywiadzie dla „Corriere della Sera”. Nawet jeśli ten triumfalny ton jest przesadzony na potrzeby polityki krajowej, to faktem jest, że państwa, które – tak jak np. Niemcy – ostrzegały, że przerzucanie odpowiedzialności poza UE może się odbić ze zdwojoną siłą, ustąpiły.

Unijny pakt przesuwa punkt ciężkości polityki migracyjnej na granice zewnętrzne, wprowadzając wielopiętrową procedurę, której będą tam poddawane osoby złapane w UE bez wymaganych dokumentów. Obejmie ona szczególnie uciekinierów z krajów, z których wnioski o azyl są w co najmniej 20 proc. odrzucane (wśród nich są obecnie m.in. Irak, Egipt, Nigeria i Pakistan). Ich obywatele będą zatrzymywani na granicy do pięciu dni, a w sytuacji wzmożonego ruchu – dziesięciu, aby służby mogły najpierw ocenić, czy mają szanse na ochronę międzynarodową. Ci, którzy nie przejdą wstępnego etapu, zostaną zawróceni.

Z kwitkiem mogą też zostać odprawieni migranci, którzy na drodze do Europy zatrzymali się na pewien czas w bezpiecznym kraju poza UE. Pomysł jest taki, że jeśli mają z nim jakiś związek, to należy ich tam odesłać, by na miejscu złożyli wniosek o azyl. Czy „związek” oznacza, że cudzoziemiec ma w kraju trzecim rodzinę, czy wystarczy, że był w nim tranzytem? I jakie państwa można uznać za „bezpieczne”? O tym będą decydować poszczególni członkowie UE. Pomysł ten na finiszu negocjacji przeforsowały Włochy – głównie z myślą o migrantach przypływających z Tunezji. Ale równie dobrze może on dotyczyć cudzoziemców, którzy docierają na greckie wyspy z Turcji.

Osoby zweryfikowane pozytywnie spędzą do pół roku w ośrodku na granicy lub wewnątrz kraju w oczekiwaniu na rozpatrzenie wniosku azylowego – nie wyłączając rodzin z dziećmi. Jeśli nie uzyskają statusu uchodźcy, służby skierują ich do deportacji, co może wiązać się z kolejnymi sześcioma miesiącami w zamknięciu.

Te same rozwiązania, które zadowalają kraje „frontowe”, krytykują eksperci i organizacje pozarządowe. – Propozycje te nie naprawią chronicznych dysfunkcji unijnego systemu azylowego. Zamiast tego sygnalizują pragnienie zabarykadowania Europy przed uchodźcami – oświadczyła Stephanie Pope z Oxfam. NGO zwracają też uwagę na trudne warunki w obozach detencyjnych. Wliczając te wybudowane za pieniądze UE, które miały diametralnie poprawić jakość życia i bezpieczeństwo azylantów. Mowa o zamkniętych ośrodkach kontrolowanego dostępu (ang. closed controlled access centres, CCAC) postawionych w ostatnich latach na wyspach Samos, Leros i Kos. Greckie i unijne władze reklamowały je jako „obiekty nowej generacji” i „modelowe obozy”, które zastąpią nędzne miasteczka namiotowe wyrosłe w dobie kryzysu uchodźczego w 2015 r. Ale z relacji mieszkańców, zebranych m.in. przez Lekarzy bez Granic, wyłania się obraz życia w quasi-więziennym reżimie: pod nieustannym nadzorem, z surowymi restrykcjami w poruszaniu się, niedostateczną ilością jedzenia i ograniczonym dostępem do opieki zdrowotnej. Ośrodek na Samos, który odwiedzili medycy, otoczony jest drutem kolczastym, a przy wejściu trzeba przejść przez skaner RTG. Mimo wszechobecnego monitoringu przemoc i wandalizm są codziennością.

Pakt zakłada, że kraje mniej obciążone migrantami co roku przejmą min. 30 tys. azylantów od państw „frontowych”. Jeśli odmówią, będą musiały dorzucić się do wspólnego funduszu – 20 tys. euro za każdą osobę, której nie chciały ugościć. Choć to mechanizm solidarnościowy budził największe kontrowersje, Giorgia Meloni sugerowała, że relokacje nie były jej priorytetem. Dla niej rozwiązaniem nie jest przerzucanie migrantów między krajami, lecz po prostu trzymanie ich z dala UE. – Jedyne wyjście to współpraca na granicach zewnętrznych, w szczególności poprzez partnerstwa z krajami afrykańskimi – mówiła w „Corriere della Sera”.

Skuteczność tego podejścia zależy dziś w pierwszej kolejności od dobicia targu z Saiedem – tak jak udało się to wcześniej z Erdoğanem. Ale prezydent Tunezji na razie robi uniki. W przeddzień wizyty unijnych liderów oznajmił, że jego kraj „nie będzie strażą graniczną dla Europy”. Zapewne do czasu, aż społeczna rewolta zagrozi jego władzy. ©Ⓟ