Po zaostrzeniu w kilkunastu stanach przepisów o przerywaniu ciąży republikanie skupiają się na regulacjach dotyczących osób transpłciowych.

W ramach nowej odsłony amerykańskiej wojny kulturowej kontrolowane przez republikanów legislatury stanów Kansas, Montana i Tennessee przegłosowały wiosną precyzyjne definicje określające, kto dokładnie powinien być definiowany jako mężczyzna, a kto jako kobieta. W nowych stanowych prawach pojawiają się takie terminy, jak „gamety”, „komórki jajowe”, „chromosomy płciowe”, „genitalia” czy „niezmienna płeć biologiczna”.

Zapisy te budzą spore zainteresowanie mediów, stanowią jednak jedynie kroplę w morzu ostatnich konserwatywnych inicjatyw legislacyjnych. Zgodnie z szacunkami liberalnej Amerykańskiej Unii Wolności Obywatelskich (ACLU) tylko w tym roku na szczeblu stanowym debatowano nad ponad 450 przepisami, które w ocenie ACLU „są wymierzone w środowisko LGBT”. Ostatecznie niektóre z nowych praw mogą sięgnąć nawet Sądu Najwyższego, bo liberałowie argumentują, że w sprawie Bostock przeciwko hrabstwu Clayton z 2020 r. najwyższy organ władzy sądowniczej Stanów Zjednoczonych orzekł, że dyskryminacja ze względu na tożsamość płciową mieści się w kategorii dyskryminacji ze względu na płeć.

Nowe regulacje odpowiadają jednak oczekiwaniom prawicowego elektoratu. W sondażu dla stacji CBS News z końca kwietnia wynika, że „przeciwdziałanie pomysłom woke” to dla wyborców republikańskich najważniejszy czynnik, którym będą się kierować przy wybieraniu kandydata na prezydenta. „Woke”, czyli przebudzenie, dla liberałów oznacza zwiększenie świadomości społecznej, a dla republikanów – toksyczną poprawność polityczną. Aż dla 85 proc. wyborców prawicy jest ważne, by polityk ubiegający się o Biały Dom dawał odpór trendom „woke”. Żadna inna sprawa nie powoduje po prawej stronie takiej mobilizacji. Na drugim miejscu jest kwestia ochrony szerokiego dostępu do broni palnej.

Trendy te doskonale wyczuwa Ron DeSantis, gubernator Florydy o ambicjach prezydenckich, ostatnio słabnący w sondażach, ale wciąż uznawany za jednego z faworytów wyścigu o nominację. W ubiegłym tygodniu na jego biurko trafiła stanowa ustawa uznająca za przestępstwo korzystanie przez osoby transpłciowe z toalet oznaczonych – jak zdefiniował to florydzki parlament – niezgodnie z ich pierwotną płcią biologiczną. Oprócz Safety in Private Spaces Act legislatura w Tallahassee przegłosowała także ustawę, która daje władzom stanowym możliwość zabrania dziecka rodzicom pomagającym mu w zmianie płci, w tym przy pomocy terapii hormonalnej.

Spodziewane podpisanie ustaw przez DeSantisa byłoby jego kolejnym ukłonem w kierunku konserwatywnego i religijnego elektoratu. Na początku kwietnia gubernator złożył podpis pod ustawą zakazującą aborcji powyżej szóstego tygodnia ciąży (z wyjątkiem zagrożenia życia matki, gwałtu czy kazirodztwa). Przepisy jeszcze nie weszły w życie, ale gdy to się stanie, będzie to miało konsekwencje wykraczające poza Florydę. W następstwie ubiegłorocznego wyroku Sądu Najwyższego USA, w którym uznano, że prawo do aborcji nie jest gwarantowane w federalnej konstytucji, na amerykańskim Południu zaostrzono przepisy. Alabama, Luizjana i Missisipi de facto zakazały aborcji na wszystkich etapach ciąży, a w Georgii nielegalne jest przerwanie ciąży po wykryciu czynności serca, czyli po około sześciu tygodniach od poczęcia. Wszystko to skutkowało zwiększeniem ruchu w klinikach aborcyjnych na Florydzie.

Zaangażowanie w sprawy wojen kulturowych ma w zamiarze DeSantisa stanowić trampolinę do Białego Domu. Ideologiczne różnice dotyczące seksualności stoją w centrum jego głośnego, ciągnącego się od miesięcy sądowego sporu z Disneylandem pod Orlando. Obecnie jednak 44-latek po Yale i Harvardzie przegrywa w ogólnokrajowych wewnątrzpartyjnych sondażach z Donaldem Trumpem nawet o ponad 30 pkt proc. Ale maj ma być dla niego przełomowy. Oczekuje się, że w ciągu najbliższych tygodni DeSantis ogłosi oficjalnie zamiar startu w przyszłorocznych wyborach prezydenckich. ©℗