Prezydent Francji Emmanuel Macron i prezydent elekt Czech Petr Pavel studzili nastroje europejskich jastrzębi domagających się bezwzględnej postawy wobec Moskwy za inwazję na Ukrainę. Macron stwierdził, że Francja nie chce „zmiażdżenia” Rosji, lecz pokonania jej na polu bitwy. Tym samym nieco zniuansował czerwcowe stanowisko, w którym apelował, żeby Kremla „nie upokarzać”.

Podczas Konferencji Bezpieczeństwa w Monachium wtórował mu Pavel, ostrzegając, że upadek państwa rosyjskiego może wywołać globalne reperkusje i stworzyć dodatkowe komplikacje w rokowaniach pokojowych. Choć żaden nie zanegował konieczności militarnego wsparcia Ukrainy, ich propozycje kontrastują mocno z linią, którą obrał prezydent USA Joe Biden.
Po tym, jak niektórzy Europejczycy na Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa wychodzili ze sprzecznymi wewnętrznie pomysłami, amerykański przywódca przed rocznicą rozpoczęcia rosyjskiej inwazji pojechał do Kijowa. Wizyta była niezaplanowana, ryzykowna, a nade wszystko arcy potężna symbolicznie. Jasno nakreślił, co jest stawką tej wojny, nie bardzo przejmując się utratą twarzy przez Władimira Putina, za to łącząc swoje dziedzictwo polityczne z losem Ukrainy. Stany Zjednoczone mają swoje problemy, mierzą się z odradzającą się hydrą izolacjonizmu, i to w dość prostackim wydaniu. Czasem w naszych oczach bywają zbyt powściągliwe z pomocą wojskową dla Ukrainy, zanadto zaniepokojone reakcją Rosji. Ale Białemu Domowi nie można odmówić konsekwencji i metody polegającej na stopniowym podnoszeniu rosyjskich kosztów inwazji. Dla Amerykanów Putin dawno przekroczył Rubikon. Biden już rok temu mówił w Warszawie, że obecny przywódca nie może pozostać u władzy, choć później jego otoczenie rozwadniało te słowa. W Waszyngtonie panuje przekonanie, że w długim marszu zgrupowany wokół Amerykanów świat Zachodu okaże się silniejszy. A wyrażane publicznie zaniepokojenie o losy kremlowskiej kliki nie przystoi przywódcy największego mocarstwa świata, choć może pasuje do mniejszych, bardziej przestraszonych.
W gronie takich przywódców zdaje się sytuować Macrona rosyjska machina wojenna, kiedy ustami rzeczniczki MSZ Marii Zacharowej mówi, że słowa francuskiego prezydenta „nic nie znaczą”. Dla Europy jednak znaczą, a szczególnie dla państw wschodniej flanki NATO, które bez większych różnic prezentują od początku wojny postawę uchodzącą jeszcze ponad rok temu za radykalną: żadnych negocjacji na rosyjskich warunkach. Kraje dawnego bloku wschodniego wspierają Ukrainę nie tylko z uwagi na strategiczne cele czy międzynarodowe sojusze, lecz także – a czasami przede wszystkim – walczą o własną podmiotowość, o sprawczość. Dziesiątki milionów obywateli UE na własnej skórze doświadczyło „russkiego miru” i apelowanie dziś do tych państw o wyrozumiałość i długoterminowe refleksje nad międzynarodowym porządkiem, jest – po roku trwania inwazji – zwyczajnie niepoważne. Oczywiście władze każdego państwa byłego bloku sowieckiego, które dopiero od trzech dekad może cieszyć się wolnością, zdają sobie sprawę, że ta podmiotowość w globalnym porządku będzie tak realna, jak realny jest amerykański parasol ochronny.
Jednak jeśli przywódcy Zachodu chcą, żeby poza wielkimi wystąpieniami pozostawić po sobie względnie trwały porządek, czas posłuchać najbardziej zainteresowanych i doświadczonych w starciu z rosyjską państwowością. Ostatnim, czym powinny zajmować się europejskie stolice, jest dbałość o dobrostan Federacji Rosyjskiej. Oczekiwalibyśmy od Macrona, Pavla i innych, którzy jeszcze apelują o miłosierdzie wobec Rosji, żeby z równym żarem i zaangażowaniem mówili o dobrostanie państwa ukraińskiego, odbudowie Ukrainy, zapewnieniu jej trwałego bezpieczeństwa w Europie i przede wszystkim o tym, że to Wołodymyr Zełenski i jego otoczenie zdecydują, kiedy, czy i na jakich warunkach zechcą usiąść do rozmów pokojowych z putinowską Rosją. Stwierdzenie, że Ukraina walczy za wolną i demokratyczną Europę, nie jest truizmem, ale faktem, który ma twarz martwego dziecka wydobywanego spod gruzów Mariupola. Ukraina wyświadcza nam dziś przysługę okupioną tysiącami zabitych na polu bitwy lub we własnych domach.
Macron w swoim lęku przed upadkiem Rosji zdaje się nawiązywać do historii II Rzeszy i państwa totalitarnego, które wyrosło na jej gruzach w wyniku porażki w I wojnie światowej. To ważna lekcja, o której nie należy zapominać, ale wydarzenia sprzed 100 lat niekoniecznie powinny być pierwszym drogowskazem w budowaniu bezpieczeństwa XXI-wiecznej Europy. Jeśli istotnie, jak zamierzają przekonywać wkrótce w ONZ przedstawiciele państw UE i USA, zachodnia koalicja to przeciwieństwo kremlowskiego imperializmu, to niech ta debata skupia się na perspektywie ofiary napaści. Ukraina, podobnie jak cała Europa, ma dziś znacznie większe wyzwania niż dbanie o przyszłość Rosji. ©℗