Obserwowanie wydarzeń politycznych w Wielkiej Brytanii od referendum brexitowego było dość bolesne. Nie dość, że kolejne rządy robiły, co mogły, żeby efekty wyjścia z Unii Europejskiej były jak najgorsze, to jeszcze – jak wszyscy – miały pecha najpierw w związku z wybuchem pandemii, a potem wywołanym przez atak Rosji na Ukrainę kryzysem energetycznym.

Na domiar złego inwestorzy na rynkach finansowych przypomnieli sobie, że od czasu do czasu mogą zdyscyplinować nawet najbardziej krnąbrne rządy. Liz Truss przestała być premierem po niespełna dwóch miesiącach rządzenia, czym z przytupem pobiła niemal 200-letni rekord należący do George’aCanninga.
Co się właściwie stało? Odejście Borisa Johnsona wywołało zamieszanie w partii konserwatywnej i trzeba było nadać nowy ton dyskursowi gospodarczemu. Mało znana Truss rozpoczęła z wysokiego C, decydując się na karkołomny program reform. Sam cel nie był nawet największym problemem – wszak który rząd nie chciałby przyspieszyć wzrostu gospodarczego? Kłopot polega jednak na tym, że gwałtowne luzowanie budżetu trafiło na grunt rosnących stóp procentowych. Jeszcze dwa lata temu monstrualnie wielkie programy fiskalne, które miały służyć zapobieżeniu upadkowi gospodarki po wybuchu pandemii, były przez inwestorów przyjmowane z entuzjazmem. Ale teraz, gdy ilość pieniądza w światowym systemie spada, a jego cena, czyli stopa procentowa, rośnie, cierpliwość tych samych inwestorów wystawiona została na ciężką próbę. Efektem tego był bardzo szybki wzrost kosztu finansowania, co z kolei wywołało kolosalne perturbacje na rynku kapitałowym. Do tego stopnia, że Bank Anglii musiał ratunkowo interweniować, bo systemowi emerytalnemu groził upadek. Tego drugiego domina oczywiście nikt nie przewidział, ale Liz Truss musiała wycofać się ze wszystkich swoich pomysłów popuszczania pasa, a wręcz dołożyć jeszcze nowe ograniczenia wydatków. Nurkujące w obłędnym tempie notowania Partii Konserwatywnej nie zostawiły cienia wątpliwości – pani premier musiałaodejść.
Przez ostatnie lata rządzący na całym świecie korzystali z błogosławieństwa niskich stóp procentowych, które wybaczały nawet spore potknięcia. Koszt finansowania był niski, pieniędzy na rynku w bród, a banki centralne ochoczo przybywały z pomocą, gdy na horyzoncie pojawiały się problemy. To się skończyło wraz z nadejściem inflacji. Podczas zakończonych niedawno dorocznych spotkań Międzynarodowego Funduszu Walutowego jednym z głównych tematów było wzajemne oddziaływanie na siebie polityki fiskalnej (budżet) i monetarnej (bank centralny). Zwracano uwagę, że choć pokusa do walki ze spowolnieniem gospodarczym poprzez zwiększone wydatki jest wielka, to może okazać się krótkowzroczna w sytuacji, gdy banki centralne muszą podwyższać stopy procentowe, aby walczyć z inflacją. Kryzys w strefie euro sprzed dekady pokazał, że inwestorzy mogą długo nie przejmować się sytuacją budżetową, ale jak już zaczną, to ciężko ich od tego odwieść. Trzeba jednocześnie przyznać, że tak jak w przyrodzie lwy wybierają najsłabsze antylopy, tak inwestorzy lubowali się w braniu na celownik słabszych krajów. Turcja, RPA, Grecja, Włochy, Argentyna... to tylko kilka przykładów z ostatnich lat. Jednak w pewnych okolicznościach lwy potrafią zaatakować dorosłego słonia, a nawet go pokonać. A tu mieliśmy do czynienia z gospodarczym słoniem, i to nie byle jakim. Przecież funt brytyjski jest – według MFW – piątą najważniejszą walutą świata, z udziałem ok. 7,5 proc. w specjalnych prawach ciągnienia (waluta MFW), co zresztą odpowiada pozycji kraju na liście największychgospodarek.
Nikt chyba obecnie nie zazdrości ministrom finansów. Recesja, kryzys energetyczny irosnące koszty finansowania to lwy, które poczuły krew inie zawahają się zaatakować nikogo. Wielka Brytania pewnie ztego ataku się prędzej czy później podniesie, ale przykład Liz Truss pokazał, że nikt nie jest bezpieczny na terytorium wygłodniałego stada. Król dżungli wybudził się zdługiego snu izamierza przypomnieć, ktorządzi. ©℗