Teheran oficjalnie zaprzeczył, by przekazał Moskwie drony użyte do ataków na Kijów. Ale fakty przemawiają przeciwko jego wersji.
Iran od początku rosyjskiej agresji przeciwko Ukrainie kibicował Moskwie
Iran od początku rosyjskiej agresji przeciwko Ukrainie kibicował Moskwie, traktując jej potencjalny sukces jako element osłabiania globalnej potęgi USA i szeroko pojmowanego Zachodu. Ale za słowami (i być może modlitwami) dość długo nie szły konkretne czyny. Dopiero gdy okazało się, że Rosja własnymi siłami nie jest w stanie sobie poradzić z Ukrainą, pojawiła się kwestia jej wsparcia. A znaczenie decyzji, które już zapadły w tej sprawie (i tych, które pewnie niebawem zapadną), mocno wykracza poza naddnieprzańskie stepy.
13 września armia ukraińska po raz pierwszy poinformowała, że odpierając atak powietrzny Rosjan, zniszczyła dron produkcji irańskiej. Wydarzyło się to w pobliżu Kupiańska, miasta odbitego wówczas podczas efektownej kontrofensywy. Zestrzelony dron zidentyfikowano jako szahid-136, który ma rozpiętość skrzydeł 2,5 m i masę ok. 200 kg – w tym 40-kilogramową głowicę. Jego efektywny zasięg to ok. tysiąca kilometrów.
Masowy atak na Kijów za pomocą dronów kamikadze
Początkowo Rosja wykorzystywała własne drony, a w miarę ich utraty także te pozyskiwane z zagranicy. Atakowała nimi ukraiński sprzęt wojskowy na liniach frontu, ale we wrześniu zaczęła używać ich również przeciw infrastrukturze w obwodach odeskim, mikołajowskim i charkowskim. Drony wysyłano przede wszystkim z południa, ale zdarzały się też przypadki startów z Białorusi i okolic Kurska. 17 października nastąpił masowy atak na Kijów za pomocą dronów kamikadze. Aparaty atakowały w rojach i mimo znacznych strat zadanych im przez obronę przeciwlotniczą (jej skuteczność szacuje się na ok. 80 proc.) wyrządziły poważne szkody. Ukraińcy twierdzą, że w ostatniej serii ataków dominowały właśnie aparaty irańskie, względnie zmontowane z elementów różnego pochodzenia (chińskiego, syryjskiego i tadżyckiego). Według Kijowa tylko 17 i 18 października zestrzelono 51 szahidów-136 (a łącznie ponad sto).
Władze rosyjskie nabrały wody w usta w sprawie domniemanego użycia irańskich dronów (i trudno się dziwić, bo nie przynosi to chluby krajowi, kreującemu się na „drugą potęgę wojskową świata”). Teheran oficjalnie zaprzeczył, by przekazał je Moskwie. Ale fakty przemawiają przeciwko jego wersji.
Moskwa i Teheran zareagowały gniewnymi oświadczeniami
Już pod koniec lata wywiady państw zachodnich sygnalizowały, że Iran może sprzedać Rosjanom uzbrojenie, w tym drony i pociski rakietowe. Potrzeba była oczywista – w trakcie intensywnego ostrzeliwania celów wojskowych i cywilnych w Ukrainie Moskwa zużyła lwią część swoich zapasów, a
sankcje technologiczne pozbawiły ją zdolności odtwarzania tego potencjału. Zresztą Irańczycy nie zachowywali w tej kwestii tajemnicy – raczej dumnie prężyli muskuły. Dowódca irańskiej Gwardii Rewolucyjnej Hossein Salami informował np., że niektóre z „największych światowych mocarstw” są skłonne kupować od jego kraju sprzęt wojskowy.
Niemniej we wrześniu Teheran odrzucił wniosek Władimira Putina o dostawę wyrafinowanych dronów bojowych dalekiego zasięgu Arash-2, powołując się na „pewne problemy techniczne”. Jak spekulowali niektórzy analitycy, irańscy wojskowi obawiali się po prostu, że jeśli Rosja użyje tego sprzętu w Ukrainie, to Amerykanie mogą uzyskać dostęp do jednej ze szczególnie chronionych irańskich technologii. Zachęty ze strony Kremla musiały być jednak coraz bardziej intensywne, bo – wedle zachodnich źródeł wywiadowczych – 6 października pierwszy wiceprezydent Iranu Mohammad Mokhber, dwaj wyżsi funkcjonariusze z kierownictwa Gwardii Rewolucyjnej i urzędnik z Najwyższej Rady Bezpieczeństwa Narodowego odwiedzili Moskwę. Efektem wizyty była
umowa o szybkiej dostawie jeszcze większej liczby dronów różnych typów i pocisków ziemia-ziemia.
Po tym jak Kijów udostępnił swoim partnerom dane i (prawdopodobnie) szczątki zestrzelonych dronów, dyplomaci amerykańscy i europejscy wprost zarzucili Irańczykom kłamstwo. Żeby rozwiać ostatnie wątpliwości, sekretarz generalny ONZ António Guterres w ostatnich dniach zapowiedział wysłanie do Ukrainy niezależnej misji, która zweryfikuje, kto jest producentem i dostawcą używanej przeciwko niej broni.
Moskwa i Teheran – co było do przewidzenia – zareagowały gniewnymi oświadczeniami. Kreml zagroził nawet zerwaniem współpracy z ONZ w innych dziedzinach, gdyby misja doszła do skutku, w tym zablokowaniem dostaw zboża z ukraińskich portów. W ten sposób, może niechcący, obie stolice przyznały się do winy.
Gotowość Teheranu do konfrontacji z Zachodem
Ukraina odpowiedziała zerwaniem stosunków dyplomatycznych z Iranem. USA i Unia Europejska – kolejnymi pakietami
sankcji wymierzonych w państwo ajatollahów i firmy pośredniczące w dostawach. Sankcje te autoryzuje pewnie ONZ, bo eksport dronów i rakiet przez Teheran stanowi naruszenie warunków rezolucji Rady Bezpieczeństwa nr 2231 z 2015 r.
Bez wątpienia pogłębi to międzynarodową izolację szyickiego Iranu, który ostatnio starał się o normalizację relacji m.in. z sunnickimi państwami rejonu Zatoki Perskiej, zwłaszcza z Arabią Saudyjską. I nawet odniósł pewne sukcesy. Sprawa wpłynie też na sytuację wewnętrzną – w Iranie nasilają się
protesty, które wybuchły po śmierci młodej Kurdyjki, zatrzymanej za „nieodpowiedni strój”. Przybierają charakter niemal rewolucyjnego wrzenia (a związane z tym represje są podstawą do odrębnych sankcji). Władze, jak się wydaje, są zdeterminowane, by trzymać twardy kurs.
Iran w ostatnich latach rozwinął zaawansowane technologie produkcji i wykorzystania dronów, traktując je jako tańszy zamiennik dla swych relatywnie słabych i przestarzałych klasycznych sił lotniczych. Oparł się na bezzałogowcach w wielu operacjach regionalnych o charakterze dywersyjnym (m.in. w Jemenie, a najprawdopodobniej przeprowadzał też skryte ataki na saudyjską infrastrukturę naftową), a także używał ich do kontroli nad strategicznym szlakiem morskim przez cieśninę Ormuz (płynie tamtędy jedna piąta globalnej produkcji ropy). Program rakietowy Teheranu jest największy na Bliskim Wschodzie – poza rakietami balistycznymi krótkiego i średniego zasięgu obejmuje też m.in. pociski manewrujące Kh-55 i rakiety balistyczne o potencjalnym zasięgu rzędu 2,5 tys. km. Stany Zjednoczone obawiają się, że testowana przez Iran technologia balistyczna dalekiego zasięgu, wykorzystywana do umieszczania satelitów na orbicie, może być również wykorzystywana do wystrzeliwania głowic nuklearnych. Teheran co prawda zaprzecza takim planom, ale międzynarodowi specjaliści obserwują jego przedsięwzięcia z rosnącym niepokojem.
Irańskie dostawy pewnie nie zmienią drastycznie sytuacji wojskowej w Ukrainie. Kijów otrzymuje od państw NATO kolejne systemy obrony powietrznej i – mimo strat spowodowanych przez rosyjską ofensywą rakietowo-dronową – będzie zdolny kontynuować ofensywę w Donbasie i obwodzie chersońskim. Nowy etap współpracy rosyjsko-irańskiej może jednak istotnie zmienić krajobraz polityczny Bliskiego Wschodu, bo pokazuje gotowość Teheranu do konfrontacji z Zachodem i jego regionalnymi sojusznikami.
Sygnał, który wysyła państwo ajatollahów, jest prosty do odczytania: jeśli nie chcecie nam poluzować, to my narobimy wam większych szkód niż do tej pory. Owo „poluzowanie” oznacza, rzecz jasna, zgodę Waszyngtonu (przy stałym sprzeciwie Izraela) na powrót do zerwanej przez administrację Donalda Trumpa umowy JCPOA z 2015 r. (jej stronami były poza Iranem i USA także Rosja, Chiny, Wielka Brytania, Unia Europejska, Niemcy i Francja). Przewidywała ona międzynarodową kontrolę nad irańskim programem nuklearnym a w zamian umożliwiała stopniowe znoszenie sankcji, w tym dotyczących eksportu ropy. Długotrwałe negocjacje w tej sprawie utknęły ostatnio w martwym punkcie. Alternatywą jest trwały zwrot Teheranu w stronę innych „banitów” ze społeczności międzynarodowej.
Służby Izraela przez palce patrzą na obchodzenie sankcji
Taki kurs Iranu, a zwłaszcza perspektywa pogłębienia jego sojuszu z Rosją, to czarny scenariusz dla Izraela. Przywódcom tego kraju nieszczególnie leży na sercu los Ukrainy – mimo proukraińskich nastrojów społeczeństwa i tego, że w kraju tym giną dość liczni przedstawiciele żydowskiej mniejszości. Z punktu widzenia Jerozolimy znacznie ważniejsze są jednak specjalne stosunki z Moskwą wypracowane na przestrzeni ostatnich lat.
Na plan pierwszy wysuwa się fakt, że Rosja – dzięki zaangażowaniu w Syrii po stronie prezydenta Asada – uzyskała mocną pozycję tuż przy izraelskich granicach. Może więc albo po cichu pomagać Izraelczykom – i rzeczywiście to robiła, np. pozwalając im prowadzić operacje w znacznej części syryjskiej przestrzeni powietrznej. Ale może też szkodzić, choćby spuszczając ze smyczy grupy terrorystyczne i dywersyjne na pograniczu, którymi pośrednio zarządza. Nie bez znaczenia jest też izraelski nacisk na trwającą normalizację stosunków z islamskimi monarchiami rejonu Zatoki Perskiej. Te ostatnie nie spieszą się z zajmowaniem jednoznacznego stanowiska wobec wojny i psucia sobie relacji z Moskwą. Także Jerozolima nie chciała w tej sytuacji wybiegać przed szereg i ryzykować rozdźwięku z ważnymi partnerami w bezpośrednim sąsiedztwie.
Do tego należy dodać szczególną pozycję Rosji w polityce wewnętrznej Izraela. Liczni rosyjscy oligarchowie (niektórzy z podwójnym obywatelstwem) od lat lokowali tam pieniądze, a także rejestrowali firmy i fundacje, uzależniając od swojej hojności wielu polityków praktycznie wszystkich partii. Trudno zakładać, że działo się to bez wsparcia rosyjskich władz i służb specjalnych.
Teraz przychodzi czas spłaty długu. Również z tego powodu od początku rosyjskiej agresji państwo żydowskie zajęło niezwykle kunktatorskie stanowisko. Z jednej strony, identyfikując się jako część cywilizacyjnego i politycznego Zachodu, pospieszyło z pomocą humanitarną, potępiło atak i najbardziej ewidentne przypadki naruszania przez Moskwę prawa międzynarodowego. Z drugiej – za słowami i gestami nie poszły czyny, które mogły zaboleć Kreml. Co więcej, politycy i służby Izraela cały czas przez palce patrzą na obchodzenie sankcji – właśnie przy pomocy rozbudowanego rosyjskiego zaplecza biznesowego. A gdy Ukraina zwróciła się do Jerozolimy o dostawy broni, ta stanowczo odmówiła, mimo emocjonalnych apeli prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, który przypominał nawet o swoich żydowskich korzeniach i porównywał współczesną ukraińską martyrologię z Holokaustem (to akurat dało efekt odwrotny od zamierzonego).
Mogło się wydawać, że teraz, gdy we wspieranie rosyjskiej agresji zaangażował się Iran, uważany w Izraelu za głównego wroga, przyszedł czas na zmianę owej specyficznej Realpolitik. Sygnał dał minister ds. diaspory Nachman Szaj, generał w stanie spoczynku i ekspert w zakresie bezpieczeństwa. Po zaatakowaniu Ukrainy irańskimi dronami Szaj ogłosił, że powinna ona otrzymać pomoc wojskową od Izraela. Zarówno premier, jak i minister obrony Benny Gantz prawie natychmiast wykluczyli jednak opcję dostaw uzbrojenia i podtrzymali zapewnienia o swej neutralności w konflikcie – w takt publicznych gróźb płynących z Moskwy, m.in. z ust Dmitrija Miedwiediewa, dotyczących ewentualnego ukarania Izraela pogorszeniem „specjalnych stosunków”.
Nie będzie więc ani izraelskiej Żelaznej Kopuły dla Kijowa, ani innych zaawansowanych systemów uzbrojenia. Prawdopodobnie nie będzie nawet izraelskiej zgody na przekazanie Ukrainie przez państwa trzecie posiadanego przez nie sprzętu uzyskanego od Izraela (z takim wnioskiem bezskutecznie występowały jakiś czas temu państwa bałtyckie). Owszem, w geście symbolicznego złagodzenia polityki Izrael poprosił Kijów o „podzielenie się informacjami o potrzebach w zakresie alarmów przeciwlotniczych”. Powiedział o tym ambasadorom UE minister Gantz, sugerując, że jego kraj byłby wtedy w stanie „pomóc w opracowaniu ratującego życie, cywilnego systemu wczesnego ostrzegania”. Ambasador Ukrainy Jewhen Korniczuk odpowiedział, że oferowany system „już nie ma znaczenia”, i potwierdził, że Kijowowi nadal zależy na konkretnej pomocy militarnej.
Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Izrael dyskretnie wysyła sygnał do Kremla: „Nasze ciche wsparcie lub nawet neutralność nie są wieczne i bezwarunkowe”.
W co zagra Rosja
Do tej pory w Syrii Moskwa współpracowała nie tylko z Izraelem, lecz przede wszystkim z Iranem. Teraz w zamian za awaryjne dostawy rakiet i dronów Teheran może zażądać przecięcia konszachtów rosyjsko-izraelskich. Może też nastąpić dalsza intensyfikacja kontaktów gospodarczych na warunkach korzystniejszych dla Iranu – pieniędzy dla ajatollahów, z których przynajmniej część zostałaby przeznaczona na kolejne destrukcyjne działania na Bliskim Wschodzie. W grę wchodzi również mocniejsze wciąganie Iranu do Szanghajskiej Organizacji Współpracy (niedawno przy rosyjskim poparciu Iran z obserwatora stał się pełnoprawnym członkiem).
Jednak kluczowe będzie co innego. Jeśli Iran faktycznie porzucił już nadzieję na powrót do JCPOA i stawia na nieskrępowany rozwój swojego programu nuklearnego, to Rosja może mu tu zaoferować znaczącą pomoc. Zamiast żmudnie dochodzić do zdolności operacyjnych na własną rękę, Teheran może dostać wszystko, czego potrzebuje, z ogromnych zasobów swojego rosyjskiego partnera.
To byłby akt rewolucyjny. Ale dwa niedemokratyczne reżimy, coraz poważniej i bardziej ostentacyjnie naruszające zasady współpracy międzynarodowej, mogą się na niego zdecydować. W przeszłości Rosja, gdy jeszcze starała się udawać państwo cywilizowane, była przeciwna proliferacji broni jądrowej (także z pobudek taktycznych – chroniła w ten sposób wyjątkową rolę elitarnego klubu posiadaczy tej broni, czyli również swoją własną). Zdarzało się jej nawet przyłączać do zachodnich sankcji mających zablokować irański program nuklearny. Ale od tego czasu uwarunkowania zmieniły się diametralnie.
Konsekwencje także byłyby rewolucyjne. Po pierwsze, taka operacja wykopałaby jeszcze głębszy rów pomiędzy Rosją i Iranem a resztą świata. W trudnej sytuacji znalazłyby się np. Chiny, też przywiązane (przynajmniej deklaratywnie) do zasady nieproliferacji, a przy tym obawiające się wojennej eskalacji na Bliskim Wschodzie, która mogłaby być zabójcza dla ich bezpieczeństwa energetycznego. Po drugie, perspektywa takiej eskalacji bardzo by się przybliżyła. Trudno bowiem przypuszczać, by irański przeskok na pozycję mocarstwa nuklearnego pozostał bez stanowczej reakcji Izraela, a zapewne również Stanów Zjednoczonych czy Arabii Saudyjskiej. Nie ulega wątpliwości, że w takim scenariuszu konfrontacji duet moskiewsko-teherański byłby stroną zdecydowanie słabszą i raczej skazaną na ostateczną porażkę. Ale to nie oznacza, że nie dojdzie do próby jego realizacji – a przynajmniej postraszenia świata taką wizją.
Na marginesie: taki straszak jest dla Kremla dużo dogodniejszy niż szantażowanie Zachodu i Ukrainy użyciem własnej, nawet tylko taktycznej, broni nuklearnej. W przypadku udostępnienia takiej opcji Irańczykom główne odium spadałoby na nich, a Rosja mogłaby odnieść pośrednie korzyści. Nawet jako potencjalny negocjator powstrzymania ajatollahów przed hipotetyczną próbą ataku jądrowego na Izrael – czyli strażak zasłużony w gaszeniu pożaru, który chwilę wcześniej wywołał. Co miałoby być dla niego nagrodą? Nietrudno się domyślić.
Grubymi nićmi szyte? Mało istotne. Władimir Władimirowicz Putin już nas przyzwyczaił, że produkcja fufajek wychodzi mu lepiej niż subtelne operacje na jedwabiach i koronkach. Problem w tym, że ta fufajka może spłonąć krawcowi w rękach, a przy okazji poparzyć sporo niewinnych ludzi wokół. ©℗
Autor jest wykładowcą Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, ekspertem Fundacji Po.Int i Nowej Konfederacji