Parlament Europejski przyjął raport, w którym uznał, że Węgry nie są już demokracją. Może za tym pójść utrata funduszy, których Budapeszt bardzo potrzebuje.

W lipcu 2014 r., w czasie organizowanego w rumuńskim Siedmiogrodzie Băile Tușnad (węg. Tusnádfürdő), Viktor Orbán po raz pierwszy użył terminu „demokracji nieliberalnej”. W 2018 r., także w Rumunii, padł kolejny termin – „chrześcijańska demokracja” – który po prostu zastąpił ten pierwszy. Ta językowa ekwilibrystyka definiowała to, co koalicja Fidesz–KDNP chciała stworzyć na Węgrzech: całkowicie nowy system, zrywający z przeszłością, zupełnie niezależny i tworzony w imię wyższych idei. Wyższych, bo opartych na przeświadczeniu o „dziejowym sprawstwie”, wielkiej misji, którą w 2010 r. miał zacząć realizować stojący na czele Fideszu Viktor Orbán. Przyjmując raport autorstwa europosłanki Zielonych Gwendoline Delbos-Corfield, PE nazwał teraz ten system hybrydową autokracją wyborczą.

Victor Orbán: Państwo to ja

Autokracja to „system rządzenia, w którym cała władza należy do jednego człowieka i jest sprawowana poza jakąkolwiek kontrolą społeczną” (Słownik Języka Polskiego PWN pod red. W. Doroszewskiego). Termin ten doskonale oddaje rządy Viktora Orbána, który de facto jest jedynym źródłem władzy na Węgrzech – skupia wokół siebie wszystkie trzy władze – wykonawczą, ustawodawczą i, dzięki całkowitej reformie, którą zrealizowano po 2010 r., także sądowniczą. Proces trwał przez ponad dekadę, ewoluując w kierunku coraz dalej posuniętego ograniczania demokracji liberalnej.
Na przestrzeni lat podporządkowano władzy sądownictwo poprzez przejęcie odpowiednika Krajowej Rady Sądownictwa, decydującej o miejscu pracy i karierze sędziów. Usunięto z urzędu prezesa Sądu Najwyższego poprzez zmianę nazwy sądu. Dotychczasowy prezes András Baka wygrał z węgierskim państwem sprawę przed trybunałem w Strasburgu. Otrzymał odszkodowanie, do pracy jednak nie powrócił, bowiem zarządzana przez niego instytucja… formalnie nie istniała. Parlamentarna większość przejęła wreszcie Sąd Konstytucyjny, czyniąc go w dużej mierze wykonawcą politycznej woli Fideszu–KDNP. Dzięki kolejnym nowelizacjom ustawy zasadniczej odpowiednik TK nie może orzekać w sprawach związanych z materią zmian w konstytucji. Może tylko sprawdzać proces instytucjonalnych nowelizacji, ale nie to, czego zmiana konstytucji dotyczy.
Po zwycięstwie, jakie Fidesz odniósł w wyborach parlamentarnych z 2018 r., Orbán powiedział, że nie potrzebuje już opozycji. Uzyskana wówczas trzeci raz z rzędu większość konstytucyjna upewniła go w przekonaniu, że jedynym czynnikiem kontroli budowanego przez niego systemu jest on sam. Sednem tego systemu stała się „chrześcijańska wolność”, na którą według premiera składały się: wsparcie rodzin zamiast nielegalnych migrantów, walka z biedą, odnowa moralna i duchowa wpisana także do nowej ustawy zasadniczej. Zapis dotyczący tej ostatniej znajduje się w preambule, a odnowę środowiska prawicowe miały przynieść po ośmiu latach rządów socjalistów i liberałów.
Punktem przełomowym stała się pandemia koronawirusa, która przyniosła kres trójpodziału władzy. Chodzi o opisany w węgierskiej ustawie zasadniczej „stan zagrożenia”, który pozwala wprowadzić „szczególne reżimy prawne”. Formalnie stan zagrożenia można wprowadzić „w przypadku klęski żywiołowej zagrażającej życiu ludzkiemu i majątkowi lub w przypadku katastrof przemysłowych oraz w celu usunięcia ich następstw”. Stan zagrożenia spowodowany pandemią COVID-19 obowiązywał od marca 2020 r. do 31 maja 2022 r. (z przerwą od 17 czerwca do 3 listopada 2020 r.). Z kolei od 24 maja 2022 r. obowiązuje stan zagrożenia wprowadzony ze względu na trwający na terytorium Ukrainy konflikt zbrojny i związaną z nim katastrofę humanitarną.
Formalnie konstytucja pozwala na obowiązywanie danego rozporządzenia rządu (w języku polskim odpowiednikiem „rozporządzenia” jest „dekret”) przez 15 dni. Superwiększość Fideszu w Zgromadzeniu Krajowym wydłużała jednak obowiązywanie stanu nadzwyczajnego o kolejne miesiące, dając Orbánowi możliwość zarządzania państwem poprzez dekrety, nie ograniczając jednocześnie materii uchwalanych aktów prawnych wyłącznie do przeciwdziałania pandemii czy radzenia sobie z konsekwencjami wojny. Władzą ustawodawczą i wykonawczą stała się ta sama osoba – Viktor Orbán. Jednocześnie praktyka polityczna jednoznacznie wskazuje na to, iż wprowadzenie stanu zagrożenia spowodowanego wojną nie wynika z autentycznego niebezpieczeństwa dla Węgier w związku z rozwojem wypadków na terytorium Ukrainy.

Raporty o Węgrzech

Wszystkie raporty, które przez lata opisywały w Parlamencie Europejskim to, co dzieje się na Węgrzech, powstały we frakcji Zielonych. W 2013 r. był to raport europosła Rui Tavaresa, a w 2018 r. Judith Sargentini. Każdy z tych dokumentów był na swój sposób przełomowy. Na mocy pierwszego, w art. 79, utworzono podwaliny pod wprowadzenie mechanizmu praworządności i procedury z art. 7 Traktatu o funkcjonowaniu Unii Europejskiej. Wdrożono go 12 września 2018 r., a Węgry są pierwszym państwem, wobec którego go zastosowano. Uruchomienie tej procedury odbyło się w związku z raportem Judith Sargentini. Teraz, po raporcie europosłanki z Francji, użyto już nie procedury praworządności, lecz warunkowości. I tym razem Budapeszt jest „pionierem” nowych unijnych rozwiązań.
Celem tego instrumentu jest ochrona właściwego wydatkowania unijnych środków. Narzędziem dyscyplinującym jest mechanizm „pieniądze za praworządność” umożliwiający zablokowanie wypłaty środków unijnych w przypadku, w którym pieniądze te nie są należycie kontrolowane i chronione. Komisja Europejska zakomunikowała wszczęcie procedury mechanizmu warunkowości przeciwko Węgrom w kwietniu, tuż po wyborach parlamentarnych. Jednocześnie skrytykowano kontestowanie przez Budapeszt prymatu prawa europejskiego nad krajowym.
W najnowszym, szczegółowym raporcie wymieniono w kilkudziesięciu punktach informacje dotyczące systemowych nieprawidłowości funkcjonowania zaledwie wycinka węgierskiej demokracji. Nepotyzm, oligarchizacja państwa, nieprzejrzysty system zamówień publicznych, systemowa korupcja – to tylko niektóre z zastrzeżeń odnotowanych przez europejskich parlamentarzystów, a podzielanych przez Komisję Europejską. W uproszczeniu, na środkach unijnych dorabiały się m.in. kręgi najbliższego otoczenia biznesowego premiera Orbána bądź szerzej – Fideszu. Wątpliwości wzbudzał także sam system konkursów na unijne granty, który przez lata pozostawał bezpośrednio pod kontrolą kancelarii premiera.

Polityczne konsekwencje "demokracji nieliberalnej" na Węgrzech

W ubiegłą niedzielę Komisja Europejska zawnioskowała do Rady Unii Europejskiej o zawieszenie 65 proc. funduszy spójności dla Węgier, czyli ok. 7,5 mld euro. Równolegle nie odblokowano do tej chwili pieniędzy pochodzących z Funduszu Odbudowy. To kolejnych ok. 6 mld euro. Ma to zmobilizować rząd w Budapeszcie nie tylko do prowadzenia dialogu, lecz także rychłego wprowadzania procedowanych zmian. Chodzi o trzy pakiety ustaw regulujących stworzenie nowego systemu zamówień publicznych, powstanie niezależnego organu, do którego kompetencji ma należeć skuteczna ochrona m.in. interesów finansowych UE, a także stworzenie instytucji, która będzie przeciwdziałała korupcji. W tym celu do 1 grudnia ma powstać grupa robocza ds. przeciwdziałania korupcji, do której poza przedstawicielami rządu wejdą także organizacje pozarządowe, które mają w niej zasiadać na równych prawach.
Już w ostatni poniedziałek zarządzający wydatkowaniem funduszy europejskich minister rozwoju regionalnego Tibor Navracsics przesłał do Zgromadzenia Krajowego pakiet ustaw nowelizujących prawo zamówień publicznych. W piątek mają zostać przekazane parlamentowi następne akty prawne, które mają budować porozumienie z Brukselą. Rząd zapewnia o tym, że w sprawie wypracowania porozumienia z Unią wszystko jest na dobrej drodze.
Aby sankcje naprawdę zostały nałożone, w Radzie Unii Europejskiej „za” zagłosować musi 55 proc. krajów skupiających 65 proc. ludności UE. Komisja Europejska nie będzie raczej parła do szybkiego głosowania. Do 19 listopada Węgry mają czas, by ustosunkować się do zarzutów.
Według mediów KE pozostaje jednak pod bardzo silnym naciskiem parlamentu i innych instytucji, które mają dość markowanego przez Węgry wdrażania zaleceń UE. Komisja ma zacząć wymagać konkretnych działań, a nie tylko wygłaszać deklaracje. Ma być to jedna z metod przeciwdziałania węgierskiej polityce „kroku w przód i dwóch kroków wstecz”. Polega ona na tym, że państwo zmienia drobny szczegół w krytykowanym przez KE akcie prawnym, co wymusza wszczęcie nowego unijnego postępowania.
Absolutnym novum w relacjach z Unią jest koncyliacyjna postawa węgierskiego rządu. Minister sprawiedliwości Judit Varga i minister rozwoju regionalnego Tibor Navracsics podkreślają konieczność utrzymywania dobrych relacji z Brukselą oraz rozmów, w czasie których strony mają się zbliżać do wypracowania porozumienia. Odnosi się niemal wrażenie, że jest ono kwestią czasu. I jest to zastanawiające, bo przez prawie 10 lat instytucje unijne groziły Węgrom różnymi konsekwencjami, z których nic nie wynikało. Obecnie, po raz pierwszy, stawką są prawdziwe pieniądze.

Karta przetargowa KE: Węgry potrzebują funduszy

Dlaczego Komisja Europejska zdecydowała się na taką ofensywę właśnie teraz? Poza presją polityczną istotnym elementem jest świadomość, iż Węgry bardzo potrzebują funduszy, a zatem nadarza się (z perspektywy Komisji) najlepsza okazja do wymuszenia wdrożenia wszystkich niezbędnych zmian prawnych, które przywrócą transparentność wydatkowania unijnych środków. Zegar tyka nieubłaganie. Może przepaść np. 70 proc. pieniędzy z Funduszu Odbudowy. By tak się nie stało, do końca września Węgry muszą zakontraktować większość środków przysługujących w ramach KPO, który przecież nie jest jeszcze zaakceptowany. Stąd coraz bardziej widoczny pośpiech po stronie Budapesztu.
Według ekonomistów w przypadku nieotrzymania pieniędzy z Brukseli gospodarce nad Balatonem grożą recesja i wzrost inflacji. Fundusze unijne odpowiadają bowiem za ok. 3 proc. PKB Węgier rocznie. Łącznie w ostatniej dekadzie przysporzyły one nawet połowę wzrostu całego PKB. Profesor Dóra Győrffy z Uniwersytetu Korwina w Budapeszcie wskazuje, że kiedy wydatki własne państwa rosną, rola funduszy unijnych jest nieoceniona. Brak pieniędzy powodowałby wzrost zadłużenia i kosztów jego obsługi. – Mając na uwadze fakt, iż na Węgrzech dług publiczny bliski jest 80. proc. PKB, byłoby to katastrofalne – dodaje prof. Győrffy.
Sprawca całego politycznego zamieszania, główny wizjoner polityczny rządzącej koalicji i autokrata Viktor Orbán w ogóle nie wypowiada się w sprawie unijnych pieniędzy. Najpewniej to strategia unikania z jednej strony kolejnych skandali na arenie międzynarodowej, a z drugiej – przyznania przed własnym społeczeństwem, że coś w tej unijnej krytyce jest na rzeczy. ©℗
Przez prawie 10 lat instytucje unijne groziły Węgrom różnymi konsekwencjami i nic z tego nie wynikało. Obecnie, po raz pierwszy, stawką są prawdziwe pieniądze