Jak Amerykanie nie zapobiegli rosyjskiej inwazji na Ukrainę?” – tak spokojnie można by podpisać obszerny, dobrze udokumentowany artykuł „Washington Post” o wydarzeniach poprzedzających 24 lutego.

Tekst pod tytułem „Droga do wojny: walka USA o przekonanie sojuszników i Zełenskiego do ryzyka inwazji” to misterna dziennikarska robota, zapis miesięcy poprzedzających inwazję z perspektywy Waszyngtonu, rzetelna rekonstrukcja tajnych spotkań i dyskusji, wyjazdów amerykańskich dyplomatów do Europy czy ich rozmów z przedstawicielami Kremla. Niestety, czyta się to jak kronikę politycznej katastrofy.
Amerykanie nie chcieli wojny, a ją dostali. Największemu mocarstwu świata nie udało się odwieść prezydenta Rosji od jego wariackich zamiarów, choć od co najmniej października wywiad USA dysponował imponującą liczbą danych świadczących, że Władimir Putin szykuje się do olbrzymiej i szalonej agresji. W tekście „Washington Post” przedstawiciele administracji Joego Bidena wygodnie dla siebie opisują plany Putina wręcz jako biblijne, takie, których nie dało się zmienić. Nie da się pozbyć wrażenia, że Waszyngton umywa ręce, jest przekonany, że nie miał mocy, by powstrzymać Putina. Choć szarpano, próbowano, wyrażano gotowość do negocjacji, to w znacznej mierze głównie po to, by uprzykrzyć Moskwie sam wojenny proces i by zachować się przyzwoicie, gdy Putin wydał już rozkaz ataku. Od największego mocarstwa świata chciałoby się ambitniejszych celów.
Pewności, że Putin zmieniłby swoje plany przy innych decyzjach administracji USA, nie ma. Z perspektywy czasu można jednak zastanawiać się, dlaczego „odstraszanie” Amerykanom się nie udało. Jeden z głównych powodów: Bidenowi nie powiodło się odbudowanie międzynarodowego zaufania do służb USA po wyjściu amerykańskich sił zbrojnych z Afganistanu rok temu. Putin – jak przyznają same źródła „Washington Post” – uderzył m.in. dlatego, że w jego ocenie Stany Zjednoczone były osłabione, zmęczone przewodzeniem światu w trakcie wielu konfliktów, niezdolne do poważnej odpowiedzi. Równolegle najwięksi europejscy sojusznicy długo nie chcieli do końca wierzyć danym amerykańskiego wywiadu, dla nich zbytnio spolityzowanego i w przeszłości niewiarygodnego. „Odstraszanie” byłoby skuteczniejsze, gdyby Biden nie powtarzał regularnie publicznie, że Stany Zjednoczone nie mają już ochoty toczyć kolejnych wojen, a do Ukrainy nigdy nie wyślą swoich sił zbrojnych. Dla Rosjan takie deklaracje może nie były zielonym światłem, ale żółtym z pewnością.
Przede wszystkim jednak z tekstu wyłania się obraz Waszyngtonu przerażonego ryzykiem wybuchu konfliktu nuklearnego. A jeśli tak interpretowana jest stawka, to pole do działań jest mocno zawężone. „Nie zamierzam przepraszać za to, że jednym z naszych celów jest uniknięcie bezpośredniego konfliktu z Rosją” – miał mówić przed 24 lutego Jake Sullivan, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Bidena i jeden z głównych architektów amerykańskiej polityki zagranicznej. To oraz ograniczenie działań zbrojnych do terytorium Ukrainy znalazło się wśród głównych celów USA wyznaczanych jeszcze mniej niż rok temu.
Z tego powodu rządowe wytyczne zabraniały agencjom wywiadowczym dzielenia się z Kijowem informacjami taktycznymi, które Ukraina mogłaby wykorzystać do przeprowadzania ataków na oddziały rosyjskie na Krymie lub przeciwko separatystom wspieranym przez Kreml na Donbasie. Choć Amerykanie doceniali Ukraińców, to równocześnie nie wierzyli, że Kijów się obroni. Szkolenie sił ukraińskich przez służby USA skupiało się więc głównie na wojnie partyzanckiej w trakcie okupacji, a nie na tym, jak zapobiec szerokiej agresji lub ją odeprzeć. Nad Dniepr przed wojną celowo nie wysyłano zza oceanu także niektórych rodzajów broni, obawiając się, że Moskwa taki krok mogłaby uznać za zachodnią prowokację. Pomoc była więc limitowana.
To dość defensywna taktyka, biorąc pod uwagę, że – jak wynika z tekstu „Washington Post” – dyplomaci z USA byli przekonani, że Rosja już od miesięcy była zdecydowana na inwazję, a negocjacje miały być jedynie przykrywką dla jej planów. W takim przypadku szersza pomoc dla Ukrainy ze Stanów Zjednoczonych byłaby mniej prowokacją, a bardziej podwyższeniem dla Kremla kosztu inwazji, być może do poziomu nieopłacalności.
Obawiając się wojny atomowej, Amerykanie nie zrobili przed 24 lutego wszystkiego, by koszt agresji zwiększyć. Ale im dłużej trwa wojna, tym odważniej wyznaczają granice i mniej zważają na reakcję Rosji – czy to szkoląc ukraińskich pilotów, czy przegłosowując w Kongresie kolejne gigantyczne pakiety wsparcia z nowymi rodzajami broni, czy wreszcie systematycznie poszerzając politykę dzielenia się z Ukraińcami danymi wywiadowczymi, być może także dotyczącymi celów na Krymie. Szkoda, że nie wcześniej, choć całość pomocy z USA i tak jest gigantyczna – a jak mówi szef MSZ Ukrainy Dmytro Kułeba – żadne inne państwo nie pomaga jego ojczyźnie tak, jak Stany Zjednoczone. ©℗