Poparcie Stanów Zjednoczonych dla broniącej się przed rosyjską agresją Ukrainy jest bezwarunkowe. Waszyngton od początku inwazji podkreśla, że Kijów broni się w imieniu całego wolnego świata, a wojna wpisuje się w logikę postulowanego od początku kadencji Joego Bidena sojuszu demokracji przeciw autokracji (z dość luźnym definiowaniem tejże demokracji, ale to temat na inny tekst). Z tego założenia wynika silne wsparcie polityczne, zapowiadany udział w odbudowie kraju, dostawy broni i bezprecedensowe sankcje na Rosję.

To się w przewidywalnej przyszłości nie zmieni. Ale sytuacja nie jest zero -jedynkowa. Wsparcie polityczne może być głośniejsze albo cichsze, pomoc finansowa liczona w setkach milionów albo dziesiątkach miliardów dolarów, broń może płynąć szerszym lub węższym strumieniem, a sankcje będą przestrzegane rygorystycznie bądź nie do końca. Wiele zależy od przekonania polityków wiodących państw Zachodu (zwłaszcza USA), że wojna Ukrainy z Rosją wciąż ma charakter manichejski, oraz od uznania przez opinię publiczną, że wsparcie dla Kijowa jest warte coraz bardziej odczuwalnych obciążeń gospodarczych.
Ukraina może wiele zrobić, by ułatwić sojusznikom lobbowanie za jak najszerszą pomocą, ale ma też wszelkie instrumenty, by to utrudnić. Pierwszym i najważniejszym narzędziem, które początkowo wywołało wręcz euforię Zachodu, była bohaterska obrona w pierwszych tygodniach inwazji, odparcie ataku na Kijów, skuteczne przestawienie instytucji na tory wojenne, brawurowa polityka informacyjna prowadzona ze zrozumieniem zasad panujących w świecie Snapchata i TikToka. Ale euforia powoli mija, tak jak wojna zmienia się w pozycyjną, w ramach której zmiany przebiegu frontu są rzadkie i trudno zauważalne na mapie.
Amerykanie już wysyłają sygnały, że pewne aspekty ukraińskiej polityki budzą ich niepokój. Pojawiają się przesłanki, by sądzić, że temat wsparcia dla Kijowa może stać się elementem kampanii przed listopadowymi wyborami do Kongresu. Już dziś republikańscy politycy kojarzeni z Donaldem Trumpem przypominają dawne stereotypy – mające wszak zakorzenienie w rzeczywistości – związane z wysokim poziomem korupcji i niskim poziomem przejrzystości państwa. Przykładem może być piątkowy list kongreswoman z Indiany Victorii Spartz do prezydenta Joego Bidena. Spartz pisze w nim o wyżej zarysowanych problemach, a część listu została przez nią utajniona.
Mimo związków ze skrajnie odmienną od Bidena frakcją, Spartz nie jest osobą bez znaczenia. Nieprzypadkowo to ona właśnie była wśród osób podpisujących przed kamerami ustawę o lend-lease, czyli wsparciu wojskowym dla Ukrainy. Kobieta pochodzi z Nosówki pod Czernihowem, studiowała w Kijowie i została pierwszą członkinią amerykańskiego parlamentu urodzoną na terenie Ukrainy. W rozmowie z „Ukrajinśką prawdą” nie potrafiła do końca wyjaśnić, o co dokładnie jej chodzi. Szafowała klasycznym westplainingiem („Ukraińcy muszą zrozumieć, że…”, „to nie jest nasz problem, to jest wasz problem”). Ale to nie znaczy, że jej narracja nie ma szans przebić się do debaty publicznej. Zwłaszcza że u jej podstaw leżą autentyczne wątpliwości.
Choćby te dotyczące wiarygodności Andrija Jermaka, wszechwładnego szefa biura prezydenta. Człowieka odpowiadającego za negocjacje międzynarodowe, w tym – przed rosyjską inwazją – za kontakty z Rosją, oskarżanego także w Ukrainie o szemrane nominacje kadrowe, niejasne związki z agresorem, a nawet współodpowiedzialność za fiasko próby wyciągnięcia z Rosji i postawienia przed sądem wagnerowców. Waszyngton ma też problem z podejmowanymi przez Wołodymyra Zełenskiego próbami przejęcia – albo sparaliżowania – stworzonych za kadencji poprzedniego prezydenta instytucji do walki z korupcją, czego przejawem jest trwające od półtora roku blokowanie obsady stanowiska prokuratora antykorupcyjnego.
Ale najgroźniejsze są poruszone przez Spartz wątpliwości, czy broń wysyłana na Ukrainę trafia tam, dokąd powinna. Najgroźniejsze, bo to od tempa jej dostaw zależy, czy Kijów będzie w stanie – kolejno od najmniej do najbardziej ambitnych planów – powstrzymać rosyjską ofensywę na Donbasie, odbić Chersoń, dojść do Morza Azowskiego, odzyskać tereny okupowane od 2014 r. Waszyngton podnosi w rozmowach z Ukraińcami kwestię opisywaną hasłowo jako „oversight”, czyli pogłębionej kontroli nad tym, dokąd konkretnie trafia broń. Temat jest już spinowany zachodnim mediom. Wczoraj „Financial Times” napisał o obawach, czy nie trafi ona na czarny rynek.
„Financial Times” nie podał przykładów, oparł tekst na głosach anonimowych dyplomatów, a po kilku godzinach od publikacji złagodził jego tytuł z „NATO i UE alarmują w sprawie ukraińskiego przemytu broni” na „NATO i UE alarmują w sprawie ryzyka ukraińskiego przemytu broni”. Podobne głosy mają jednak ogromny potencjał zaszkodzenia zakresowi wsparcia dla Ukrainy. Kijowowi nie wystarczy już publiczne ruganie sojuszników, czego mistrzem był odwołany niedawno ambasador w RFN Andrij Melnyk znany z wyzwania kanclerza Olafa Scholza od „obrażalskiej pasztetowej” (związek frazeologiczny obecny w języku niemieckim). Minęły czasy euforii, gdy interwencje na pograniczu chamstwa mobilizowały. Na Zachodzie nie brak polityków chętnych do sięgnięcia po kartę ukrainosceptycyzmu, nie tyle z niechęci do Ukrainy, co w imię zwykłej walki politycznej. Od tego, czy Kijów da im do ręki argumenty, czy nie, będzie zależeć coraz więcej. ©℗