Co najmniej od 2015 r. hasło „kryzys migracyjny” pada zawsze, ilekroć tylko pojawiają się doniesienia o wzmożonym napływie uciekinierów – dotychczas głównie na Morzu Śródziemnym. Choć w ciągu minionych siedmiu lat wielokrotnie wieszczono, że tym razem już na pewno dojdzie do katastrofy, to nie wpłynęło to zbyt pobudzająco na toczące się prace nad paktem o migracji i azylu. Po politycznej burzy o przymusową relokację ostatecznie zdecydowano się z tego mechanizmu zrezygnować, jednak nowe propozycje wykuwają się w bólach i zgrzytach wśród całej „27”.

Nowe światło na ten problem rzucił ubiegłoroczny kryzys na granicy Białorusi z Polską, Litwą oraz Łotwą. Początkowo europejski mainstream – zarówno polityczny, jak i medialny – skupiał się wyłącznie na rozliczaniu litewskich i polskich władz z humanitaryzmu. Jednak ostatecznie najwyższe czynniki w UE, w tym sam szef RE Charles Michel, przyznały, że jest to działanie o charakterze hybrydowym ze strony reżimu Alaksandra Łukaszenki. Sam Łukaszenka nigdy zresztą tego nie ukrywał – już kilka miesięcy przed przeprowadzaniem akcji uprzedzał o swoim zamiarze. Tym bardziej dziwi krytyczne wobec litewskich władz orzeczenie TSUE z ubiegłego tygodnia. Stwierdzenie, że litewskie przepisy, na mocy których bezprawnie przekraczający granicę UE migranci są zatrzymywani, nie są zgodne z prawem UE, było do przewidzenia. Od początku kryzysu krytycznie wobec stosowania push-backów, czyli odsyłania migrantów bez weryfikacji, czy przysługuje im prawo do azylu, wypowiadali się zarówno przedstawiciele PE, jak i Komisji Europejskiej oraz organizacje broniące praw człowieka. Kluczowa jest jednak skala zjawiska z ubiegłego roku, którą władze Litwy (i Polski także) określiły jako zagrażające bezpieczeństwu państwa. Pod koniec października ubiegłego roku unijni liderzy podczas szczytu w Brukseli przyjęli zresztą w konkluzjach zapisy potępiające „instrumentalne wykorzystywanie migrantów do celów politycznych” przez białoruski reżim, określając te działania wprost „atakami hybrydowymi”.
Tymczasem według TSUE dantejskie sceny, które rozgrywały się na granicy UE z Białorusią, nie były jakimkolwiek zagrożeniem dla bezpieczeństwa narodowego. Co ciekawe, wyrok TSUE został wydany na podstawie jednostkowego przypadku imigranta o inicjałach M.A. zatrzymanego po przekroczeniu litewskiej granicy i – trudno nie zgodzić się z orzeczeniem, że indywidualny przypadek nie stanowi większego zagrożenia. Gdy ogląda się nagrania z granicy polsko-białoruskiej i litewsko-białoruskiej z ubiegłego roku, sytuacja wydaje się przedstawiać nieco inaczej. Wycinanie ogrodzenia, rzucanie przedmiotów w kierunku służb mundurowych, powalanie drzew na graniczne płoty, masowe szturmy na funkcjonariuszy – to raczej nie jest dzieło M.A., ale tysięcy podobnych M.A., którzy przybyli na unijne granice oszukani przez białoruskiego dyktatora. Według TSUE bezprawny pobyt na terytorium obcego państwa sam w sobie nie stwarza zagrożenia. Właściwie można zatem zastanowić się, – po co nam w ogóle granice?
Dziś to kraje Południa (w tym przede wszystkim Grecja oraz Hiszpania), a także Polska i kraje bałtyckie znajdują się w centrum zainteresowania m.in. europosłów, którzy nie tylko odnoszą się krytycznie, lecz także oczekują zdecydowanych działań Komisji Europejskiej wobec krajów stosujących lub oskarżanych o stosowanie push-backów. Jednocześnie są to też kraje, które ponoszą dziś największą odpowiedzialność i koszt związany z zarządzaniem granicami zewnętrznymi UE. Zdecydowanie lepiej byłoby nie tylko dla UE, lecz także dla potencjalnych migrantów, gdyby PE włożył równie wiele wysiłku w pomoc i przedstawienie realnych, a nie fantazyjnych, pomysłów na zarządzanie ruchami migracyjnymi w przyszłości. A tych możemy spodziewać się już wkrótce i to być może o skali, która – jak każdy kryzys – ponownie zaskoczy nas niczym zima drogowców.
Transparentność na granicach UE jest potrzebna, a przestrzeganie międzynarodowych gwarancji i praw osób uciekających przed różnymi formami prześladowania to podstawy dyskusji o zarządzaniu ruchami migracyjnymi. Faktem jest natomiast, że wszystkie strony sporu wewnątrz UE są zakładnikami de facto jednej osoby – Władimira Putina, który trzyma w odwodzie możliwość wznowienia kryzysu na granicy Białorusi z Polską, Litwą i Łotwą i stale zwiększa potencjalną presję z Afryki i Bliskiego Wschodu przez blokadę żywności eksportowanej z Morza Czarnego właśnie do tych regionów. Wystarczy, że z Kremla padnie jeden rozkaz, a pół Europy znów pogrąży się we wzajemnych oskarżeniach i festiwalu zarzutów o to, kto i dlaczego jest najbardziej niehumanitarnym elementem tej układanki. Greckie władze alarmują o możliwej presji tureckiej, Hiszpanie domagają się wsparcia w ochronie enklaw w Afryce Północnej, Polska odnotowuje nowe ruchy na granicy z Białorusią. Tymczasem przez minione pół roku prezydencja francuska osiągnęła jedynie dość niemrawy kompromis kilkunastu krajów, które zgodziły się, że zamiast przyjmować migrantów, będzie można wpłacać kontrybucję finansową. Natomiast cała kompleksowa reforma polityki migracyjnej UE w postaci nowego paktu o migracji i azylu jest na razie w powijakach i nic nie wskazuje na to, żeby sytuacja miała ulec zmianie w najbliższych miesiącach.