- Jeśli premier nie wymyśli szybko czegoś, co skonsoliduje wokół niego Partię Konserwatywną, w ciągu kilku tygodni upadnie - mówi dr Przemysław Biskup - analityk Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych

Jak interpretuje pan wyniki głosowania w sprawie wotum nieufności wobec premiera Wielkiej Brytanii Borisa Johnsona?
Jako pyrrusowe zwycięstwo.
Johnson otrzymał mniej głosów niż Theresa May i Margaret Thatcher, kiedy stanęły przed podobnym wyzwaniem. Co to oznacza dla jego pozycji w partii?
Zwycięstwo jest tak kosztowne pod względem poniesionych strat, że w zasadzie podważa sens całego sukcesu. Jednocześnie głosowanie pozwoliło policzyć się przeciwnikom Johnsona. Wynik tego liczenia szabel wypadł dla niego bardzo słabo. Mniej więcej 40 proc. posłów jego partii jest mu przeciwna, co oznacza, że albo stracił poparcie niemal wszystkich szeregowych posłów, albo ich dużej części oraz niektórych członków własnego rządu, którzy muszą publicznie wspierać premiera („payroll vote” - głosy z listy płac). Warto dodać, że w perspektywie historycznej tego typu wyniki nie pozwoliły obronić się w dłuższym okresie ani Theresie May, ani Margaret Thatcher czy jakiemukolwiek innemu poprzednikowi Johnsona. A przecież jego wynik proporcjonalnie był nawet gorszy niż te uzyskane przez Thatcher i May. Obiektywnie rzecz biorąc, oznacza to, że jeśli premier Johnson nie wymyśli szybko czegoś, co by ponownie skonsolidowało wokół niego dużą część Partii Konserwatywnej, to w ciągu kilku tygodni jego dymisja okaże się nieuchronna.
Zgodnie z regulaminem Partii Konserwatywnej, podobne głosowanie nie będzie się mogło odbyć przez najbliższy rok. Czy są inne sposoby, żeby Johnsona ze stanowiska przewodniczącego ugrupowania, a w konsekwencji także premiera, usunąć?
ikona lupy />
dr Przemysław Biskup - analityk Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych / nieznane
Zadziałać może presja polityczna. Na przykład odmowa współpracy z premierem przez członków rządu. W ten sposób upadł rząd May. Ministrowie zaczęli ustępować i brakowało chętnych do objęcia po nich stanowisk. To samo może stać się w przypadku Johnsona. Warto też zaznaczyć, że publicznie spekuluje się o zmianie tego regulaminu i skrócenia tzw. okresu łaski z roku do np. pół roku czy trzech miesięcy.
Część jego ministrów, m.in. szefowa resortu spraw zagranicznych Liz Truss, wyraziła swoje poparcie dla premiera.
Nie można być w rządzie, nie popierając publicznie premiera. Głosowanie ws. wotum zaufania dla niego jest jednak tajne. To, co politycy mówią w przestrzeni publicznej, niekoniecznie musi być więc zgodne z tym, co się później robi w budce do głosowania. Druga sprawa jest taka, że - jak zawsze w takich kampaniach - mamy do czynienia z pewnym spektrum. Na jednym biegunie stoi środowisko lojalistów Johnsona, do którego należy np. minister kultury Nadine Dorries. Przeciwny biegun tworzą zażarci przeciwnicy premiera z lewego skrzydła partii. Należy do nich m.in. Jeremy Hunt, który konkurował z premierem w poprzednim konkursie na przywódcę partii. Pośrodku stoi jednak bardzo wielu posłów o niewyklarowanych poglądach, którzy mieli problemy z różnymi politykami forsowanymi przez Johnsona, np. zieloną transformacją czy podwyższaniem opodatkowania lub jego doborem współpracowników. Siłą Johnsona jest prowadzenie kampanii, zaś jego słabością codzienne zarządzanie.
Czy wydarzenia te mogą mieć jakieś przełożenie na politykę brytyjską wobec wojny w Ukrainie?
Oczywiście. Wielka Brytania pod rządami Johnsona jest po Stanach Zjednoczonych i obok Polski najważniejszym państwem realnie wspierającym Ukrainę. Jeśli Johnsona zastąpiłby polityk, który reprezentuje lewe skrzydło Partii Konserwatywnej i chciałby odbudować bliskie relacje z Francją i Niemcami, to siłą rzeczy może się to przełożyć na przyjęcie podobnej linii postępowania co te dwa państwa wobec Ukrainy i obniżeniem realnego poziomu wsparcia dla niej. Osoby o takich poglądach są wśród faworytów w wyścigu na ewentualnego następcę Johnsona.
Rozmawiała Karolina Wójcicka