Tej wojny miało nie być. W zasadzie wszyscy byli zgodni co do tego, że Rosji nie opłaca się otwarty konflikt na Ukrainie. A jednak rację okazał się mieć nieznany szerzej analityk, Krzysztof Wojczal, który przewidział ją już w 2019 r.

dr Jacek Sokołowski, prawnik i politolog, kierownik Centrum Badań Ilościowych nad Polityką, Uniwersytet Jagielloński
W błyskotliwym wpisie na swoim blogu argumentował, że do 2022 r. Rosja straci możliwość dyktowania cen gazu w Europie, a Nord Stream 2, nawet jeżeli zostanie ukończony, może okazać się nieopłacalny. W tej sytuacji – stwierdzał – przed Rosją stoją dwa wyjścia: doprowadzić, rękoma Iranu, do wybuchu wojny na Bliskim Wschodzie (aby podnieść ceny węglowodorów) albo też – podporządkować sobie Europę Środkowo-Wschodnią tak, aby wschodnia flanka NATO stała się niemożliwa do obrony bez zaangażowania środków o ogromnej skali. Taka sytuacja umożliwiałaby Rosji doskonałą pozycję przetargową w relacjach z USA.
Przewidywania Wojczala sprawdziły się co do joty, ale był to dopiero początek zaskoczeń. Ukraina – wbrew oczekiwaniom wielu, a zwłaszcza Niemców – nie padła. Zażarta (i skuteczna) obrona sił ukraińskich w połączeniu z ofensywą medialną oraz szokiem, w jaki wprawił Europejczyków bezwstydny atak na pokojowe i niezagrażające nikomu państwo, uruchomiły dynamikę przerażenia i oburzenia, co zaowocowało z kolei sankcjami ekonomicznymi o bezprecedensowej skali oraz rewolucją w polityce zagranicznej Niemiec. Obudziliśmy się w innym świecie. Jak bardzo innym? Wciąż próbujemy to sobie uzmysłowić.
Blamaż sojuszników
„Rosja ma tylko dwóch sojuszników – armię i flotę” – powiedział kiedyś car Aleksander III. Od tego czasu jego ojczyzna dorobiła się zaledwie jednego sojusznika więcej i są nim Siły Powietrzno-Kosmiczne Federacji Rosyjskiej. Polityka zagraniczna Rosji jest ściśle związana z jej doktryną wojskową, ze stanem jej sił zbrojnych oraz, oczywiście, z faktem posiadania broni atomowej. Konsekwentna odbudowa zdolności Wojsk Lądowych, Marynarki i Sił Powietrzno-Kosmicznych była jednym z najważniejszych elementów polityki Putina. Równolegle do wzrostu tych zdolności rosło też ich wykorzystanie w polityce międzynarodowej, poczynając od wojny w Gruzji w 2008 r., a kończąc na interwencji w Syrii. Tej ostatniej przeprowadzanej celowo w formie show off, demonstrującego światu, że oto wszystkie komponenty sił zbrojnych Federacji Rosyjskiej mają już mocarstwową zdolność do skutecznego mieszania się w sprawy państw odległych od rosyjskiego terytorium.
Wrażenie to utrzymało się do 24 lutego 2022 r. W ciągu tygodnia od tej daty okazało się bowiem, że światowa potęga jak na razie nie może sobie poradzić z jednym krajem, zajmującym – według produktu krajowego brutto per capita – 112. miejsce na świecie (na 190). Biedniejszym od Mongolii i od Albanii. Owszem, jest to kraj, któremu wsparcia udzielają Stany Zjednoczone i Europa. Ale udzielają go w ograniczonym zakresie, nie dając najważniejszego – swoich sił zbrojnych. Dla zagrożonych przez Rosję państw Europy Środkowo-Wschodniej oznacza to nie tylko nadzieję. Oznacza otrząśnięcie się z paraliżującego lęku. Tym bardziej że jednocześnie okazało się, że NATO potrafi działać zdecydowanie i spójnie. Dla Polaków, Rumunów i Bałtów to, co się dzieje, oznacza – po pierwsze – że Rosję można zatrzymać, nawet samemu. Po drugie, że nie trzeba jej będzie powstrzymywać samemu dłużej niż to konieczne do udzielenia pomocy przez pozostałych członków Sojuszu. A Sojusz tej pomocy udzieli.
Już to jest klęską Moskwy. Po reformach Sierdiukowa i Szojgu rosyjska armia miała być potęgą. Tymczasem cały świat widzi ją, jak porzuca swoją (cenną) „technikę” w błocie, traci najnowocześniejsze pojazdy i samoloty, a czołg „kradną jej Cyganie”. Mit militarnego mocarstwa runął, a na naszych oczach rodzi się nowy – silnego i skutecznego NATO. Konsekwencje tego będą długofalowe i poważne.
Oczywiście, jak to z mitami bywa, jest on do pewnego stopnia złudzeniem. Rosyjska armia – mimo wszystkich kompromitacji – stopniowo, z trudem, ale osiąga na Ukrainie wyznaczone cele. Ale złudzenia, w które się wierzy, mogą mieć ogromną siłę. Siła, którą Rosja budowała w oparciu o złudzenie nowoczesnej i niepokonanej armii, właśnie się rozwiewa. Jednak dużo poważniejszy będzie dla niej upadek innego mitu.
Po co jest Rosja?
Stwierdzenie, że Rosja potrafi funkcjonować wyłącznie w modelu imperialnym, jest w naszej części świata truizmem. Do tego stopnia, że rzadko zastanawiamy się nad tym, co on dokładnie oznacza. Nie jest to bowiem imperializm na wzór europejskiego, znanego mocarstwom kolonialnym. Prędzej, choć może się to wydawać paradoksalne, przypomina model amerykański; podobnie jak on opiera się na poczuciu misji. Istnienie Rosji związane jest organicznie z misją, jaką kraj ten – w warstwie mitologicznej – wypełnia w świecie.
Wielkie Księstwo Moskiewskie, będące swego rodzaju „odpryskiem” Wielkiego Księstwa Włodzimierskiego rozwijało się – początkowo w cieniu Złotej Ordy, potem zaś w opozycji do niej – dzięki doktrynie „zbierania ziem ruskich”. Ruskich, czyli takich, na których mówi się językiem staroruskim. Oraz wyznaje chrześcijaństwo w wersji opracowanej dla Słowian przez dwóch bizantyjskich misjonarzy – Cyryla i Metodego, którzy stworzyli również słowiański alfabet – głagolicę, przekształcony potem w cyrylicę. U podstaw istnienia państwa z siedzibą w Moskwie leżało potężne poczucie wspólnoty kulturowej ze wszystkimi ludźmi, z którymi można się porozumieć tym samym językiem, zapisywanym tymi samymi literami. I z którymi można się wspólnie modlić.
Konkurentem Moskwy w polityce uwalniania księstw ruskich spod tatarskiego jarzma była Litwa. To pod władzą państwa polsko-litewskiego znalazły się południowe tereny historycznie najstarszego ośrodka państwowego na ziemiach ruskich, czyli Rusi Kijowskiej. Efektem był podział językowy – na ziemiach, które weszły w skład późniejszej Rzeczypospolitej Obojga Narodów, mówiono językiem ruskim (z którego wywodzą się języki białoruski, rusiński i ukraiński); na ziemiach poddanych władzy Moskwy język staroruski przekształcił się w rosyjski. Ludy znajdujące się w orbitach dwóch różnych ośrodków cywilizacyjnych zachowały jednak wspólnotę religii, a poprzez nią – również języka. Liturgia prawosławna jest sprawowana bowiem w języku cerkiewnosłowiańskim. Ten zaś najwięcej podobieństw wykazuje do języka rosyjskiego.
To dlatego małżeństwo Iwana III Srogiego z Zofią Paleolog, ostatnią dziedziczką tronu bizantyjskiego, było dla władców Moskwy tak wielkim osiągnięciem: po upadku Konstantynopola to Księstwo Moskiewskie stawało się depozytariuszem prawdziwej wiary, „trzecim Rzymem”. I to właśnie Iwan III przyjął czarnego, dwugłowego orła (herb Bizancjum) jako godło państwa i dynastii. I on pierwszy użył tytułu cara Wszechrusi. Wszechrusi – czyli wszystkich ziem ruskich. Ruskich, czyli takich, na których mówi się językami ruskimi, a modli się po cerkiewnosłowiańsku. Rosja, w nieco zmodyfikowanej formie, ale nadal się do tej symboliki odwołuje. Czego Zachód długo nie potrafił i nie chciał zrozumieć. Misja „zbierania ziem ruskich”, a później panslawizmu, leżała u podstaw imperializmu carskiego. To dlatego Polacy – wieczni buntownicy – byli uważani przez Rosję carską za zdrajców sprawy słowiańskiej (czyli ruskiej). Bo nie używali cyrylicy i byli katolikami.
ZSRR, choć w warstwie ideologicznej nie odwoływał się (lub odwoływał instrumentalnie) do „słowiańskiej jedności”, zrealizował ją w praktyce. Patronat Moskwy obejmował wszak w tym okresie nie tylko historyczne ziemie ruskie, lecz także faktycznie wszystkie terytoria, na których językiem liturgii pozostawał cerkiewnosłowiański: Rumunię, Bułgarię i wchodzącą w skład komunistycznej Jugosławii – Serbię (choć tę ostatnią tylko przez krótki czas).
Co więcej, stoczona przez ZSRR wielka wojna ojczyźniana stała się rozstrzygającym argumentem za tym, dlaczego wszystkie ludy ruskie muszą trwać przy Moskwie. Bo tylko ona – choć może i gnębi, może i niewiele daje – jest w stanie ochronić przed wrogiem. Wróg to Zachód i to, co przychodzi z Zachodu, a jest to zawsze: podbój, wojna i zagłada. Tatarzy. Polska, uciskająca ruskich chłopów i Kozaków. Turcja. Napoleon. Hitler. NATO.
Pomóc ruskim braciom
Współczesna ideologia putinowskiej Rosji była najczęściej traktowana jako absurdalna egzotyka. Śmiano się z niej, zamiast ją analizować. A ona, choć wydaje się majaczeniem szaleńca, jest w swoim paranoicznym synkretyzmie całkowicie logiczna. Wszystkie ludy ruskie zawsze były zagrożone. Zagrożona była ich święta wiara ojców, wyrażana w ich wspólnym, cerkiewnym języku. Zagrożone było ich mienie i życie. Chronili ich zaś carowie. Chronił potem Stalin, wielki wódz. Może i miał wady, ale przecież obronił ludy ruskie przed zagładą niesioną przez niemieckich najeźdźców. Mitologia wielkiej wojny ojczyźnianej jest jednym z centralnych punktów ideologii stworzonej przez Putina. Putina, który – w oczach Rosjan – podniósł ich z upodlenia i nędzy, w jakiej znaleźli się po upadku komunizmu. A w to upodlenie po raz kolejny wpędził ich Zachód. Bezbożny, chciwy i nierozumiejący rosyjskiej duszy. Teraz zagraża Rosji po raz kolejny, wyciągając macki po bratnią Ukrainę.
To nie jest chwilowe zaczadzenie „zwykłych Rosjan” propagandą. To jest rosyjski sposób myślenia. Rosyjski imperializm jest imperializmem braterskim. Chce dobrze, chce pomóc ruskim braciom. Po to właśnie powstała i istnieje Rosja, bo Rosja to nie tylko kraj. To przede wszystkim „russkij mir”, ruski (nie rosyjski!) świat.
Istnienie Rosji ma sens, dopóki może ona spełniać swoją misję dziejową. To dlatego z takim uporem, nawet w okresie największej słabości, Federacja Rosyjska popierała Serbów. I dlatego Białoruś i Ukraina muszą wejść w skład państwa rządzonego z Moskwy. Białoruś i Ukraina tego pragną, muszą tego pragnąć, nawet jeżeli ich mieszkańcy nie do końca zdają sobie z tego sprawę. Jeśliby bowiem okazało się, że istnieją ludy ruskie, które są w stanie wybrać inną drogę, będzie to znaczyło, ni mniej, ni więcej, tylko to, że Rosja jest niepotrzebna.
To się na naszych oczach dzieje; to już się stało. Choć determinacja Ukrainy, aby integrować się z Zachodem, narodziła się tak naprawdę siedem lat temu na Majdanie, to świat zobaczył ją dopiero teraz. I jest to determinacja ostateczna, za którą ukraińscy żołnierze i cywile oddają życie każdego dnia. Rosjanie zrobią wszystko, żeby tego nie zobaczyć. Będą zaprzeczać faktom, będą wypierać to ze wszystkich sił. Bo uznanie, że istnieje lud ruski i prawosławny, który z bronią w ręku odrzuca opiekę Moskwy, oznacza zarazem uznanie, że „russkij mir” nie istnieje. Nie ma wspólnoty ludów. Nie ma potężnej Rosji, która zapewnia im „opiekę” i „obronę”. Nie ma ich przed czym bronić. To oni się bronią, przed Rosją. Co zatem zostaje? Państwo bandyckie. Zrujnowane sankcjami. Z armią, która w najlepszym razie jest tylko „najsilniejszą armią Trzeciego Świata”. Państwo, które straciło podstawowy sens istnienia.
Długi cień, padający na moją część Europy od czasów Iwana IV Groźnego – który po roku 1989 nie zniknął, a jedynie nieco się skrócił – teraz rozwiewa się w nicość. Dzięki Ukrainie.