Migranci, którzy przedostają się przez Polskę do Niemiec, to głównie młodzi mężczyźni. Za Odrą mimo pewnego poruszenia do kryzysu jest daleko.

Jeszcze po polskiej stronie granicy w przygranicznych Słubicach staję przy sklepie sprzedającym papierosy (dwa razy tańsze niż po drugiej strony rzeki) i alkohol. Pytam o migrantów. – Tylko raz ich widziałem. Tutaj przy lesie, ale Straż Graniczna ich szybko wyłapała. Kilkanaście osób. A jak przez most raz jechałem, jeżdżę do Frankfurtu, moja mama tam pracuje, to tuż za mostem nagle trzy policyjne auta zajechały drogę busikowi na estońskich blachach. Mnie puścili, ale ich wszystkich sprawdzali, zazwyczaj trzepią i dokładnie wszystko sprawdzają – mówi mój rozmówca, który nie ma 30 lat, i twierdzi, że „my, Polacy, to jednak z dziećmi byśmy na taki mróz się nie pchali, a część tych łapanych to nawet przeszkolenie wojskowe ma”.
Przejeżdżam do Frankfurtu jeszcze tego samego dnia wieczorem. Odra w tym miejscu ma dobrze ponad 100 m szerokości, nurt płynie wartko. Tej nocy będzie przymrozek. Tuż za mostem biały namiot z dużym napisem informującym, że w tym miejscu są robione testy na COVID-19. Na moście Straży Granicznej ani widu, ani słychu. Przejeżdżam autem kilka razy tam i z powrotem, potem przechodzę pieszo. Mijam ludzi wracających z zakupów w Polsce. Tu sztanga fajek w białej jednorazówce, tam ktoś niesie czteropak mocnego piwa. Ale grupek wyglądających na tych, którzy nielegalnie chcą przekroczyć granicę, nie ma.
Szukają nietypowych pasażerów
Następnego dnia rano sytuacja wygląda inaczej. Już po niemieckiej stronie stoją dwa auta niemieckich pograniczników z policji federalnej (Bundespolizei). Przed ósmą rano ruch jest spory, samochody osobowe, puste lawety jadące po auta z Niemiec – po południu wracają załadowane – i sporo busików. Zdecydowana większość z nich jest zatrzymywana. Funkcjonariusze w maskach sprawdzają dokumenty i otwierają tylne drzwi. Zatrzymywane są też niektóre taksówki. Między Słubicami i Frankfurtem jeżdżą autobusy komunikacji miejskiej – także one są kontrolowane, do środka wchodzą policjanci i szukają nietypowych pasażerów. Ale większość to o tej porze studenci jadący na Uniwersytet Europejski Viadrina.
Nie zmienia to tego, że do ośrodka pierwszego kontaktu dla migrantów w Eisenhüttenstadt, gdzie trafiają zatrzymywani w Brandenburgii migranci, ostatnio przybywa po 100–120 osób dziennie. To 25-tys. miasteczko położone jest niecałe 30 km na południe od Frankfurtu, w połowie drogi do Gubina. W ubiegły weekend o tym ostatnim stało się głośno, gdy policja zatrzymała 50 mężczyzn o prawicowych poglądach (większość dobrze po czterdziestce), którzy chcieli bronić granic przed migrantami. Mieli przy sobie pałki i nawet maczetę. W tym samym czasie Antifa w miasteczku zgromadziła ponad 100 osób, które prowadziły kontrprotest. Być może nastroje podgrzały nieco wypowiedzi odchodzącego właśnie z polityki ministra spraw wewnętrznych Horsta Seehofera, który chwalił postawę polskiej Straży Granicznej na naszej wschodniej granicy i zaproponował wspólne polsko-niemieckie patrole na zachodniej. Ten konserwatywny polityk już w 2015 r. ostro sprzeciwiał się przyjmowaniu migrantów i polityce otwartych drzwi firmowanej przez kanclerz Angelę Merkel. Wówczas nasi zachodni sąsiedzi przyjęli w krótkim czasie ponad milion migrantów. Przybyło rąk do pracy, ale także problemów z integracją. Sylwester w Kolonii w 2015 r., gdy grupki migrantów molestowały kobiety na masową skalę, był dla Niemców szokiem.
W osiem dni do Frankfurtu
Przy ośrodku w Eisenhüttenstadt jest spokojnie. Jeszcze przed wejściem rozmawiam przez płot z Khaledem. Wysoki, szczupły, na nosie okulary. Ma 21 lat i dzień wcześniej dotarł tu z Jemenu. Całą podróż z Sany, stolicy tego kraju, odbył w osiem dni.
To historia, jakich ostatnio wiele. Najpierw lot do Egiptu, gdzie spędził trzy dni. Później, z przesiadką w Stambule, lot do Mińska. Tam kolejne cztery dni i przejazd na granicę polsko-białoruską. Tutaj, gdy raz podszedł pod płot, polscy pogranicznicy nawet przerzucili mu wodę. Potem białoruscy pogranicznicy wskazali mu miejsce, przecięli drut kolczasty i Khaled z grupą znajomych biegł przez kilka kolejnych godzin. Po drodze jeszcze spotkał aktywistki, które dały mu wodę i jedzenie. Później zadzwonił pod egipski numer przez komunikator WhatsApp i w ten sposób znaleźli swój transport. To było niebieskie BMW z polskimi numerami rejestracyjnymi. Kierowca, jak to ujął Khaled, „był duży”. W środku miał nasłuch na policyjne częstotliwości. Ale droga była bezproblemowa, w końcu dojechali autostradą do granicy i „szofer” wysadził ich późnym wieczorem we Frankfurcie. Tam dosyć szybko zatrzymała ich policja federalna i przewiozła do ośrodka w Eisenhüttenstadt.
Już na miejscu migrantów „obrabiają” funkcjonariusze policji federalnej – zbierają odciski palców, sprawdzają dokumenty i historię. Przybysze są testowani na COVID-19 i przechodzą kwarantannę. Obowiązkowe jest szczepienie np. na odrę, na koronawirusa jest dobrowolne.
Khaled jest podekscytowany, bo właśnie przez płot kupił za 25 euro kartę SIM, dzięki której może się połączyć przez internet i dać znać swojej rodzinie, że mu się udało. To od rodziny i znajomych pożyczył pieniądze na podróż, w sumie kilka tysięcy dolarów. Czemu tu przyjechał? – Chcę normalnego życia, znaleźć pracę i założyć rodzinę. W Jemenie byłem szykanowany, bo wyglądam jak Saudyjczyk. A z Arabii Saudyjskiej mnie wyrzucili, bo nielegalnie pracowałem – opowiada mi niezłym angielskim, którego nauczył się podczas rocznego pobytu na Filipinach.
O tym, że chcą po prostu normalnie pracować i żyć, opowiadają mi także inni mężczyźni, których spotykam w ośrodku. I tak np. Kenan Nasser ma 29 lat i przyjechał z Syrii. Też przez Polskę. W kraju zostawił żonę i dwuletnią córkę, chce ich ściągnąć do Niemiec. W Tybindze na zachodzie Niemiec mieszka już jego kuzyn. – Ja chcę po prostu bezpieczeństwa – wpisuje w Google Translate na swoim telefonie, bo po angielsku mówi słabo, a po niemiecku w ogóle.
Powtarzam dzieciom, by były gotowe do wyjazdu
W samym ośrodku przebywa obecnie ponad 1,3 tys. ludzi. – W ostatnim czasie przybywają głównie Kurdowie z Iraku, Syryjczycy z obozów w Libanie i Afgańczycy, którzy przebywali w Iranie – opowiada Olaf Jansen, szef ośrodka. Już po wyjściu z kwarantanny mieszkańcy ośrodka mogą swobodnie się przemieszczać. 75 proc. z nich to młodzi mężczyźni, są też rodziny z dziećmi, samotnych kobiet jest jednak bardzo mało. Mężczyźni po wyjściu z kwarantanny mają do dyspozycji trzy-, cztero- i pięcioosobowe pokoje. Na zewnątrz większość z nich siedzi z oczami w telefonach. Ale oglądam też mecz piłki nożnej, który jest akurat rozgrywany między kontenerami. W powietrzu czuć nadzieję i radość, że im się udało. Zapewne większość z nich pozostanie w Niemczech. – Widzimy znaczny wzrost liczby migrantów. 90 proc. z nich przybywa z Białorusi przez Polskę. Ale takie liczby to nie jest problem, w żaden sposób nie można tego porównać do 2015 r. – tłumaczy Jansen.
Co będzie z nimi dalej? Oczywiście najpierw muszą przejść przez procedurę azylową. Ci z Syrii mają duże szanse na zalegalizowanie pobytu. Można próbować spojrzeć w przyszłość przez pryzmat dwóch Syryjczyków, których spotykam pod ośrodkiem. Jeden przyjechał właśnie pociągiem z Nadrenii Północnej-Westfalii (osiem godzin), by spotkać swojego brata, który dotarł tu kilka dni wcześniej. Ma rodzinę. Choruje na cukrzycę. Nie pracuje, po niemiecku mówi, ale niezbyt płynnie. Do Niemiec przyjechał podczas dużej migracji w 2015 r.
Drugi przyjechał dwa lata wcześniej. Po niemiecku mówi płynnie, jest lekarzem. Mieszka w Berlinie. Przywiózł tu swoim samochodem znajomego, który dojechał do niego z Austrii, bo chciał się spotkać z bratem – widzi go pierwszy raz od 10 lat. – Mieszkam tutaj, ale wciąż czuję się obcokrajowcem. W pracy nie ma problemu – liczą się kompetencje. Ale na ulicy czuję niechęć jako ten, na którego trzeba płacić socjal. Moje dzieci chodzą do międzynarodowej szkoły. Uczą się niemieckiego, angielskiego, francuskiego i arabskiego. Wcześniej mieszkałem w Arabii Saudyjskiej, z Syrii wyjechałem w 2005 r. Nie wrócę tam. Czy zostanę w Niemczech? Nie wiem. To zależy od sytuacji tutaj, bo nastroje antyimigranckie mogą się wzmocnić, gdy sytuacja gospodarcza się pogorszy. Historia nam już to udowodniła. Powtarzam moim dzieciom, by były gotowe, że stąd także wyjedziemy. Dokąd? Tam, gdzie będzie bezpiecznie.
Khaled przez płot kupił kartę SIM. Da znać rodzinie, że mu się udało