Haiti jest pogrążone w anarchii. Gangi rywalizują o władzę na ulicach. Jeden z nich porwał 17 obywateli Stanów Zjednoczonych i Kanady.

Wilson Joseph jest ubrany w ciemnoniebieski garnitur szyty na miarę. W uszach ma błyszczące kolczyki, na ręku drogi zegarek, a na szyi srebrny łańcuch z krzyżem. Młody mężczyzna to lider gangu 400 Mawozo kontrolującego obrzeża przepełnionego biedą Port-au-Prince, haitańskiej stolicy. Jego grupa zyskała rozgłos po porwaniu 17 obywateli USA i Kanady, protestanckich misjonarzy i ich rodzin, którzy na Haiti nieśli pomoc potrzebującym. Za uwolnienie każdego przetrzymywanego Joseph żąda teraz 1 mld dol.
– Przysięgam, że jeśli nie zostaną spełnione nasze oczekiwania, zastrzelę każdego Amerykanina – odgraża się herszt na słabej jakości filmiku.
Porwania na Haiti stały się codziennością. Organizacje pozarządowe szacują, że w 2021 r. w tym karaibskim państwie doszło do nich już prawie 800 razy. Zjawisko nasiliło się po lipcowym zabójstwie prezydenta Jovenela Moïse’a, gdy kraj osunął się w anarchię i polityczny paraliż. Walczący z siłami rządowymi watażkowie dopuszczają się gwałtów, wymuszają haracze, a nieletnich przymuszają do stosowania tortur.
Oprócz kryzysu bezpieczeństwa Haitańczycy mierzą się też z gospodarczym. Po sierpniowym trzęsieniu ziemi do dziś na sklepowych półkach brakuje podstawowych artykułów: żywności, wody i lekarstw. Gangi sparaliżowały dostawy paliwa, przetrzymując cysterny i domagając się okupu za odblokowanie transportu. To o tyle ważne, że benzyna jest na Haiti powszechnie stosowana do uruchamiania generatorów, na których można polegać bardziej niż na zawodnym systemie elektrycznym. Na wyposażeniu mają je nie tylko sklepy i kościoły, ale i szpitale. – Braki w dostawach paliwa powodują, że życie setek kobiet i dzieci w szpitalach jest zagrożone – ostrzegał w poniedziałek Raoul de Torcy, pracownik UNICEF w Haiti.
W poszukiwaniu lepszego jutra wielu Haitańczyków decyduje się na wyjazd z kraju, głównie do Stanów Zjednoczonych. Tysiące w bród przekroczyły Rio Grande i rozbiły obozowisko w mieście Del Rio, z nadzieją dołączenia do rodaków mieszkających w USA, m.in. w dzielnicy Miami zwanej małym Haiti. Władze w Waszyngtonie, powołując się na zaostrzone przepisy pandemiczne dotyczące wjazdu do Stanów Zjednoczonych, decydują się na odsyłanie części Haitańczyków do ojczyzny. W zorganizowanych przez amerykański rząd lotach wróciło ponad 5 tys. migrantów. Co najmniej drugie tyle wciąż przebywa w przygranicznych ośrodkach tymczasowych. Polityka rządu federalnego budzi kontrowersje. Urzędnicy ONZ twierdzą, że urzędnicy, odsyłając czarnoskórych Haitańczyków, dokonują „wykluczenia rasowego”.
Nad problemami Haiti, państwa położonego zaledwie dwie godziny lotu z Florydy, od dekad głowią się najtęższe głowy organizacji pomocowych. Bezskutecznie. W drugim po USA kraju Ameryki, który uzyskał niepodległość, trwa permanentny kryzys humanitarny, mieszkańcy w poczuciu zapomnienia przez świat są przygniatani kolejnymi wstrząsami politycznymi i klęskami żywiołowymi. Infrastruktura jest w opłakanym stanie, a watażkowie nie mają skrupułów, by atakować pracowników organizacji międzynarodowych. – Gdy jechaliśmy na południe kraju, poproszono nas o założenie kamizelek kuloodpornych i kasków. Mieliśmy uzbrojoną eskortę. Nie doświadczyłem czegoś takiego przy pracy w żadnym innym miejscu świata – mówi nam pracownik Banku Światowego zaangażowany w jeden z haitańskich projektów. ©℗