Mieszkańcy stanu 2 listopada wybiorą nowego gubernatora. Jeśli wygra republikanin, dla partii Joego Bidena może to zwiastować kłopoty w przyszłorocznych wyborach do Kongresu

Z punktu widzenia Partii Demokratycznej Wirginia zajmuje na mapie wyborczej Stanów Zjednoczonych wyjątkowe miejsce. W ubiegłym roku Joe Biden uzyskał tutaj solidną, 10-pkt przewagę nad Donaldem Trumpem. Zresztą mieszkańcy stanu opowiadają się w wyborach prezydenckich za kandydatami lewicy od 2008 r., czyli od wygranej Baracka Obamy, którego przewaga była jednak wówczas mniejsza niż Bidena w 2020 r. Od dwóch kadencji stanem rządzi też demokratyczny gubernator – i to wyścig o to stanowisko przykuwa obecnie uwagę partyjnej centrali.
Wbrew niebieskiemu (kolor Partii Demokratycznej) trendowi ostatnich lat, w Wirginii kandydat lewicy Terry McAuliffe idzie w sondażach łeb w łeb ze swoim oponentem, republikaninem Glennem Youngkinem. Nie pomaga to, że Youngkin to nowicjusz, a McAuliffe już raz siedział w fotelu gubernatora Wirginii (konstytucja stanowa zabrania piastowania stanowiska dwa razy z rzędu, ale nie ma przeszkód, żeby ubiegać się o nie ponownie po przerwie). Diagnoza w sztabie McAuliffe’a jest więc taka, że eksgubernatorowi szkodzi niepopularność urzędującego prezydenta. Faktycznie, od kilku tygodni Joe Biden pikuje w sondażach – mniej więcej od połowy sierpnia odsetek Amerykanów, którzy źle oceniają jego pracę w Białym Domu, jest większy od tych, którzy skłonni są wystawić pozytywną notę. Prezydentowi mocno zaszkodziło chaotyczne wycofanie z Afganistanu. Problemem jest również impas w realizacji ambitnych zamiarów legislacyjnych, w tym uchwalenia dodatkowych środków na infrastrukturę i programy socjalne.
Na jednym ze spotkań z demokratyczną wierchuszką w Waszyngtonie McAuliffe wprost powiedział kolegom z partii, że idzie mu w Wirginii jak po grudzie, bo przeszkadzają mu „wiatry z Waszyngtonu”. W efekcie polityk zaczął dystansować się od tego, co jego partia robi w stolicy. – Bierność na Kapitolu jest szkodliwa. Róbcie swoją robotę. Koniec gadania, przestańcie mizdrzyć się do mediów, usiądźcie w jakimś pokoju, zastanówcie się, co można zrobić, i zróbcie to – grzmiał polityk na jednym ze spotkań, odnosząc się do wewnętrznych walk w partii co do kształtu wyżej wymienionych programów. Jednocześnie były gubernator ochoczo przyjmuje wyrazy poparcia od waszyngtońskich notabli. Na wiecach towarzyszyła mu pierwsza dama Jill Biden. Specjalne orędzie wideo przygotowała również wiceprezydent Kamala Harris. Materiał ma być odtwarzany na spotkaniach zwanych „souls to the polls” (dusze do urn), czyli nieformalnej agitacji odbywającej się przy okazji niedzielnych obrzędów religijnych.
Dla McAuliffe’a sytuacja, w której ubiega się o urząd ze słabnącym prezydentem w tle, nie jest nowa. Kiedy startował w wyborach na gubernatora w 2013 r., w Białym Domu mieszkał Obama, któremu sondaże także dawały nieco ponad 40 proc. poparcia. Mimo to wygrał, choć do zwycięstwa przyczyniła się słabość jego kontrkandydata, ówczesnego prokuratora generalnego Wirginii Kena Cuccinellego, którego można było przedstawić jako zatwardziałego prawicowca. Jego obecny oponent to postać znacznie bardziej wielowymiarowa, a do tego wywodząca się z kręgów biznesowych. Przez wiele lat pracował w firmie inwestycyjnej Carlyle Group, gdzie dosłużył się stanowiska prezesa, a w spotach przedstawia się jako polityczny outsider. Jeśli McAuliffe przegra w solidnie demokratycznej Wirginii, dla partii Bidena będzie to kiepski zwiastun przed przyszłorocznymi wyborami do Kongresu. Demokraci mają co prawda większość w obu izbach parlamentu, ale jej utrzymanie będzie bardzo trudne. Zresztą nie będzie to łatwe zadanie, nawet jeśli McAuliffe wygra, bo przecież różnica na jego korzyść może być niewielka.