Powołana przez prezydenta USA Joego Bidena komisja ma zbadać, w jaki sposób jego partia mogłaby odzyskać kontrolę nad zdominowaną przez republikanów instytucją.

W systemie amerykańskim to prezydenci odpowiadają za wybór kandydatów na sędziów, przez co Sąd Najwyższy staje się często polem politycznych przetargów. Joe Biden powołał ponadpartyjną komisję ds. reformy SN.
Jest ona odpowiedzią na wezwania tzw. postępowych demokratów, którzy uważają, że w swojej obecnej formie… instytucja może utrudniać realizację programu partii. Chodzi m.in. o dostęp do aborcji, legalność małżeństw jednopłciowych czy prawa osób transpłciowych. Dlatego powołanie komisji lider senackiej mniejszości Mitch McConnell określił mianem politycznego ataku na SN. Według niego taki ruch jest wyłącznie „pozornym akademickim studium nieistniejącego problemu”. Przeciwny reformom jest także Stephen Breyer – najstarszy sędzia SN, którego w 1993 r. na to stanowisko mianował prezydent Bill Clinton. Motywowana politycznie reforma Sądu Najwyższego miałaby wiązać się z ryzykiem spadku zaufania obywateli do tej instytucji. Sam Biden jeszcze w październiku mówił, że „ostatnią rzeczą, jaką należy zrobić, jest przekształcenie Sądu Najwyższego w polityczny football, gdzie każdy, kto ma więcej głosów, dostaje wszystko, czego chce”.
Demokraci chcą powiększyć skład SN poprzez ustawę
Ale lewicowe skrzydło partii wierzy, że demokraci zostali na przestrzeni ostatnich lat niesłusznie pozbawieni przez McConnella i jego partyjnych kolegów dwóch miejsc w Sądzie Najwyższym. We wrześniu ub.r. zmarła bowiem znana z liberalnych poglądów sędzia Ruth Bader Ginsburg. To wtedy Biden po raz pierwszy poinformował o pomyśle utworzenia komisji. Dla Trumpa śmierć demokratycznej sędzi była okazją, aby jeszcze przed wyborami poszerzyć wpływy republikanów w SN, nominując w jej miejsce konserwatystkę Amy Coney Barrett.
Przez 4 lata prezydentury Trump nominował w sumie aż trzech sędziów. Stało się tak, ponieważ republikanie, którzy w 2016 r. dysponowali większością w Senacie, zablokowali kandydaturę wyznaczonego przez Baracka Obamę Merricka Garlanda (przez prezydenta Bidena wybranego na stanowisko prokuratora generalnego). Dzięki temu tuż po objęciu władzy Trump mógł obsadzić wolne miejsce swoim kandydatem. W rezultacie sześciu na dziewięciu sędziów pełni dziś służbę z nominacji republikańskiej, czyniąc obecny skład jednym z najbardziej konserwatywnych ideologicznie.
Jedną z podstawowych kwestii, które zbada komisja, jest możliwość powiększenia składu Sądu Najwyższego o nowych sędziów. W czwartek projekt ustawy, która zakłada realizację takiego rozwiązania, złożyli demokratyczni członkowie Kongresu (wśród nich znaleźli się m.in. senator Ed Markey i członek Izby Reprezentantów Jerry Nadler). Politycy chcą, aby gremium zostało rozszerzone o cztery osoby. Dokładnie tylu miejsc brakuje demokratom, aby zdobyć w nim większość.
Ustawa o powiększeniu Sądu Najwyższego to jedyny mechanizm zmiany jego składu, który nie wymaga wprowadzenia poprawek do konstytucji. W ten sposób parlament o liczbie sędziów decydował siedem razy w historii Stanów Zjednoczonych. Nie oznacza to jednak, że podjęcie przez Kongres decyzji o SN, w którym od czasu zakończenia wojny secesyjnej zasiada dziewięciu członków, będzie możliwe. Zwłaszcza teraz, kiedy przewaga demokratów na Kapitolu jest niewielka.
Markey, jeden ze współautorów projektu, przyznał, że w pierwszej kolejności partia Bidena musiałaby znieść tzw. filibuster, czyli obstrukcję parlamentarną. Nawet gdyby udało się to osiągnąć, autorzy wciąż potrzebowaliby poparcia 50 demokratów w Senacie.
Nie wszyscy członkowie partii są jednak przekonani do inicjatywy. W czwartek przewodnicząca Izby Reprezentantów Nancy Pelosi sprzeciwiła się naciskom lewego skrzydła, aby jak najszybciej przejść do głosowania nad projektem ustawy. Zamiast tego poparła pracę komisji Bidena. – Nie wiem, czy to dobry, czy zły pomysł. Myślę, że należy wziąć go pod uwagę – powiedziała. Takie rozwiązanie, nawet jeśli uzyska odpowiednie poparcie, może być drogą donikąd. Republikanie grożą, że po odzyskaniu kontroli nad Kongresem i Białym Domem zdecydują się na dokładnie ten sam ruch, zmniejszając lub rozszerzając skład o kolejnych członków SN, aby zdobyć w nim większość.
Istnieją jednak inne możliwości reformy instytucji, których zbadaniem zajmie się komisja Bidena. Kongres mógłby np. uchwalić przepisy wprowadzające kadencyjność sędziów. Obecnie powoływani są oni dożywotnio.
Większość dotychczasowych propozycji mówiła o ograniczeniu kadencji do 15 lub 18 lat. Jeśli wprowadzona zostałaby opcja 18-letnia, urzędujący prezydent co 2 lata mianowałby nowego sędziego. Miałoby to kilka zalet. Pozwoliłoby to każdemu przywódcy na wyznaczenie dwóch sędziów w czasie swojej czteroletniej kadencji i zniweczyłoby dążenia do stawiania na coraz młodszych kandydatów w nadziei, że będą oni orzekać przez co najmniej 30 lub 40 lat. Tak było w przypadku nominowanej przez Trumpa sędzi Amy Coney Barrett, która do SN dołączyła w wieku 48 lat, stając się jednocześnie najmłodszą członkinią gremium.
Na drodze do wprowadzenia takiego rozwiązania stoi jednak konstytucja, która przewiduje, że sędziowie pozostają na swym urzędzie, dopóki sprawują go nienagannie. To oznacza, że członkowie SN nie mogą być z niego usunięci inaczej, jak poprzez postawienie w stan oskarżenia przez Izbę Reprezentantów i skazanie przez Senat. Taka zmiana wymagałaby więc wprowadzenia poprawek do konstytucji, nad którymi zagłosować musiałyby 2/3 składu Izby i Senatu oraz 3/4 stanów. Stąd byłoby to jeszcze trudniejsze w realizacji.
Sam Biden nie podjął jeszcze decyzji, czy popiera którekolwiek z rozwiązań. Według rzeczniczki Białego Domu Jen Psaki prezydent zdecyduje o tym dopiero po zapoznaniu się z wynikami prac komisji.