Demokraci chcą krwi odchodzącego prezydenta, ale sami nic nie mogą zrobić. To oznacza, że przyszłość prezydenta zależy od republikanów

Partii Joego Bidena już udało się stworzyć historię – Trump został pierwszym prezydentem USA, którego dwukrotnie poddano impeachmentowi. Pytanie brzmi, czy uda im się doprowadzić do końca także proces przed Senatem, gdzie członkowie izby wyższej zdecydują, czy odchodząca głowa państwa jest winna stawianego jej zarzutu „podżegania do rebelii”.
Demokraci nie mają jednak wystarczająco dużo głosów, aby zrobić to samodzielnie – do tego potrzebna jest większość dwóch trzecich, czyli 67 głosów. To oznacza, że wszystko zależy od republikanów.
O ich poparcie może być trudno, bo wczorajsza debata w Izbie Reprezentantów pokazała, że Trump w partii wciąż ma sporo sympatyków. Owszem, za impeachmentem opowiedzieli się niektórzy republikanie, ale wielu z pasją broniło odchodzącego prezydenta. Można podejrzewać, że podobnie będzie w Senacie.
Podczas poprzedniego impeachmentu za usunięciem Trumpa z urzędu opowiedział się tylko jeden republikanin – Mitt Romney. Teraz dołączyć do niego mogą kolejni, którzy przez ostatnie kilka dni mocno krytykowali prezydenta: Lisa Murkowski z Alaski, Pat Toomey z Pensylwanii oraz Ben Sasse z Nebraski. Razem to jednak tylko cztery głosy. Demokraci potrzebowaliby jeszcze 13.
Wiele zależy od lidera republikanów w Senacie Mitcha McConnella. Jak doniósł wczoraj „The New York Times”, senator w prywatnych rozmowach zaczął skłaniać się do tego, aby dać Trumpowi nauczkę. Jeśli faktycznie tak jest, oznaczałoby to, że los Trumpa jest przesądzony. Nazywany bowiem czasem „ponurym żniwiarzem” McConnell cieszy się wielkim poważaniem i posłuchem w partii. Swoją zmianą zdania mógłby wpłynąć na niezdecydowanych senatorów. A tych pewnie nie brakuje.
McConnell to stary wyjadacz, więc z publiczną deklaracją wstrzyma się do ostatniej chwili, kiedy będzie pewien, jakie są nastroje wśród jego kolegów i koleżanek w izbie wyższej (wczoraj wysłał im notatkę, że „jeszcze nie podjął decyzji”). Sam na sprawę impeachmentu patrzy z perspektywy kalkulacji politycznej: co bardziej opłaca się jego partii?
Świadczy o tym fakt, że przez ostatnie cztery lata nie krytykował nawet największych wpadek prezydenta, wiedząc, że ten cieszy się olbrzymim poparciem wśród elektoratu i – co najważniejsze – jest w stanie zmobilizować wyborców do pokazania się przy urnach. To się opłaciło w wyborach do Kongresu w 2018 r. A jeśli spojrzeć na 10 mln dodatkowych głosów, które zebrał Trump w listopadzie, to opłaciło się także w 2020 r.
Jeśli jednak McConnell dojdzie do wniosku, że Trump stał się ciężarem dla partii i zagraża jej perspektywom w 2022 r. (znów wybory do Kongresu), a zwłaszcza podczas prezydenckiego wyścigu w 2024 r., to nie zawaha się odciąć od niego jak od zbędnego balastu. To jednak nie jest oczywiste, bo chociaż sondaże z ostatnich dni pokazują, że entuzjazm elektoratu wobec Trumpa osłabł, to wciąż jest popularną postacią.
Na razie lider republikanów w Senacie kupił sobie czas, ogłaszając, że izba wyższa nie zbierze się wcześniej z powodu impeachementu. To oznacza, że proces będzie mógł zacząć się dopiero po wyprowadzce Trumpa z Białego Domu. Stawką nie jest więc to, żeby prezydenta usunąć z urzędu – nie będzie na to czasu – ale żeby pozbawić go możliwości ubiegania się o prezydenturę, np. podczas wyborów w 2024 r. W grę wchodzą też inne sankcje, tj. odebranie mu wynagrodzenia przysługującego byłym głowom państwa.
W międzyczasie szeregi będą zwierać przeciwnicy impeachmentu. Portal „Politico” podał wczoraj, że senator Lindsey Graham obdzwania kolegów z Senatu i przekonuje ich, żeby murem stanęli za odchodzącym prezydentem. Sam Trump stara się ostudzić nastroje – wczoraj wydał oświadczenie, w którym potępił przemoc i wezwał wszystkich do spokoju w ciągu nadchodzących dni.
Otwarte pozostaje pytanie, ile czasu zajmie proces. Tego dowiemy się dopiero po 19 stycznia, kiedy senatorowie zjadą się do Waszyngtonu na obrady i podejmą decyzje np. w sprawie tego, czy powoływać świadków. Ważne jest też to, jak pogodzą zajmowanie się procesem z normalną pracą legislacyjną – Joe Biden już zaproponował, żeby podzielili swój czas na pół, tak żeby móc pracować również nad propozycjami legislacyjnymi Białego Domu. ©℗