Twitter i Facebook, czyli dwa najbardziej opiniotwórcze portale społecznościowe, zablokowały konta prezydentowi USA Donaldowi Trumpowi. Wielu komentatorów, i to nie tylko z prawej strony, uznało to za naruszanie wolności słowa. A ja, mimo coraz większych wątpliwości, się z nimi zgadzam.

Zanim powrócę do wolności słowa, pozwolę sobie postawić tezę, że zamieszek na Kapitolu pewnie by nie było, gdyby nie internet, a zwłaszcza media społecznościowe. I nie chodzi mi o skrzykiwanie się na wiec, tylko o rozpowszechniane w sieci, a następnie powielane na masową skalę fałszywe informacje, które zbudowały tę wspólnotę. To, że wybory prezydenckie w USA zostały sfałszowane, jest dla niej oczywistą oczywistością. Różne są pomysły, jak do tego doszło (bo i wśród wyznawców teorii spiskowych jest wiele odłamów), ale ostatnio największą popularność zdobyła chyba wersja, którą roboczo nazwę „Leonardo”. Zgodnie z nią wyniki wyborów mieli sfałszować Włosi, a konkretnie włoski koncern kosmiczno-zbrojeniowy Leonardo.
To poprzez należącego do niego satelitę miano się włamać do systemu wyborczego. W spisku uczestniczyli Obama, Soros i włoscy politycy. Hasztagi #italygate i #italydidit błyskawicznie zdobyły popularność na Twitterze, zwłaszcza że były podawane także przez znane w USA osobistości. Dla wyznawców tej teorii ludzie, którzy nie widzą siatki powiązań, są po prostu ślepi. A internet jest narzędziem do głoszenia prawdy.
Bez mediów społecznościowych prawdopodobnie nie byłoby ruchu QAnon, który wierzy w te prawdy. Nie byłoby Pizzagate, czyli kolejnej teorii spiskowej z czasu pierwszej kampanii Trumpa, która skończyła się wtargnięciem do waszyngtońskiej pizzerii szaleńca z karabinem (na szczęście nikt nie ucierpiał). Był on święcie przekonany, że czołowi amerykańscy politycy są zaangażowani w handel ludźmi i seksualne wykorzystywanie dzieci, a działają poprzez sieć pizzerii. Teoria ta ewoluowała zresztą ostatnio, wiążąc z molestowaniem dzieci wiceprezydenta Mike’a Pence’a (to dlatego nie zakwestionował wyniku wyborów). Obrzydliwe pomówienia adwokata Lin Wooda są powielane nie tylko na świecie, lecz także w Polsce. Podaje je choćby prawicowa blogerka Irena Szafrańska, którą na Twitterze śledzi ponad 22 tys. osób.
Po co piszę to wszystko? By pokazać, jak tworzy się grunt pod wydarzenia, takie jakie miały miejsce na Kapitolu. Potem wystarczy jedno wezwanie Trumpa, by tłum ruszył. Trudno więc dziwić się administratorom Twittera, że zażądali skasowania filmu z tym wezwaniem, a gdy nie było reakcji, zablokowali konto prezydenta USA. Trudno też dziwić się administratorom Facebooka, że zrobili to samo. Z ich perspektywy wszystko jest proste – naruszono regulamin serwisów, a więc zgodnie z nim wyrzucają użytkownika. Tak samo jak wyrzucilibyśmy z domowej imprezy kogoś, kto obraża innych gości, pluje do miski z sałatką i wszczyna bójki.
Dlaczego więc, mimo wszystkiego, co do tej pory napisałem, jestem przeciwnikiem blokowania kont, a przynajmniej blokowania na obecnych zasadach (czy też w zasadzie ich braku)? Bo boję się świata, w którym o tym, kto ma prawo do mówienia, będą decydować dwie korporacje. Ktoś powie, że przecież zawsze można znaleźć sobie inny portal. Niby tak, ale nie oszukujmy się – tylko Facebook, Twitter czy Instagram liczą się dziś na świecie. To dzięki nam, użytkownikom, stały się monopolistami. Skoro już jednak nimi są, to musimy do nich przykładać inną miarę niż do pozostałych portali. W przeciwnym razie o tym, kto i co może powiedzieć, będzie decydować widzimisię anonimowego pracownika globalnej korporacji. A gdyby tak Trump kupił Twittera i wyrzucił z niego wszystkich użytkowników, którzy nie podzielają jego poglądów?
Pewne konta muszą być blokowane. Powinno się to jednak odbywać według jasnych, z góry określonych reguł, nie wykluczam, że narzuconych przez prawo. Najważniejsze jest jednak prawo do odwołania się od decyzji serwisu. Odwołania, które zostanie błyskawicznie rozpoznane, bo żyjemy w czasach, gdy liczą się już nie dni, tylko godziny.