Nowa minister zdrowia odziedziczyła po poprzedniczce rozgrzebane ustawy i niespełnione obietnice. Zaczynając od podstawowego zadania, które premier Donald Tusk postawił przed Jolantą Sobierańską-Grendą jako praktyczką znającą realia systemu i potrafiącą nim skutecznie zarządzać: dotychczasowa dyrektor Szpitali Pomorskich ma doprowadzić do przyjęcia ustawy o restrukturyzacji szpitali, którą trzykrotnie zrzucano z rządu, by w końcu przyjąć w okrojonej wersji.

Projekt jest potencjalnie niepopularny społecznie, bo zakłada znaczne zmniejszenie liczby małych szpitali i zastąpienie części z nich zakładami opiekuńczo-leczniczymi (ZOL). Nową minister czeka bój nie tylko z Ogólnopolskim Związkiem Pracodawców Szpitali Powiatowych (OZPSP) i samorządowcami, ale i z samymi pacjentami, przywiązanymi do myśli, że mają swój szpital w okolicy. Zdaniem ekspertów reforma jest jednak konieczna. – Bez konsolidacji i likwidacji zdublowanych placówek system dalej nie pojedzie – mówi Marcin Pakulski, były p.o. prezes Narodowego Funduszu Zdrowia, a dziś wicedyrektor Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego w Częstochowie i członek ministerialnego zespołu ds. zmian systemowych w ochronie zdrowia.

– Mniejsze szpitale tracą zdolność wykonywania świadczeń, do których zostały powołane, ze względu na niedobory kadrowe, ale też na demografię i epidemiologię: rodzi się mniej dzieci, jest więcej pacjentów starszych. Lekarze specjaliści, którzy dyżurują na niemal pustych oddziałach, mogliby zasilić poradnie specjalistyczne, gdzie można dziś wykonać wiele procedur jeszcze niedawno wykonywanych w szpitalu – tłumaczy dr Pakulski. Zdublowany szpital mogłyby zastąpić powiatowe centra zdrowia podobne do dawnych ambulatoriów przy stacjach pogotowia, gdzie można było przyjść z drobnym złamaniem czy biegunką. Likwidacja części szpitali to też odpowiedź na największy problem ochrony zdrowia, czyli drastyczne niedofinansowanie. Polska realnie przeznacza na zdrowie jedynie 5 proc. PKB, niemal najmniej w całej Unii Europejskiej.

Z niedofinansowania wynika też kolejny poważny problem nowej minister, a więc kwestia zapłaty za nadwykonania, czyli świadczenia zdrowotne wykonane ponad wartość kontraktu z NFZ. Dzięki nadwyżce finansowej wypracowanej w czasie pandemii (ludzie rzadziej chodzili do lekarza) przez dwa lata, w 2022 i 2023 r., fundusz po raz pierwszy w historii płacił za nadwykonania w całości. I choć wcześniej przez kilkanaście lat lecznice dostawały tylko część stawki za niezakontraktowane świadczenia limitowane (czyli takie, które nie są procedurami ratującymi życie), w 2024 r. odmówiły powrotu do poprzednich zasad finansowania.

Również dlatego, że – jak tłumaczą – wyceny świadczeń nie pozwalają na sfinansowanie leczenia, utrzymanie placówek i zapłatę pensji, które od czasu wejścia w życie ustawy o minimalnym wynagrodzeniu personelu medycznego są co roku waloryzowane względem przeciętnej płacy w gospodarce. Już teraz wiadomo, że pieniędzy na wypłatę całości nadwykonań nie będzie, choćby dlatego, że NFZ wykorzystał już ponad 80 proc. środków z funduszu zapasowego. Skutek? W lecznicach słychać, że lekarze mają wykonywać operacje tylko do wysokości kontraktu, a pozostałe przesuwać na przyszły rok. Rosnące kolejki i brak możliwości leczenia mogą zaś wywołać niezadowolenie społeczne.

Kolejną niepopularną reformą, do której przymierzała się Izabela Leszczyna, jest nowelizacja ustawy o minimalnych wynagrodzeniach. Poprzednia minister planowała przesunąć coroczne podwyżki z lipca na styczeń, przy czym kolejna miałaby nastąpić nie za pół, a za półtora roku. W dodatku wynagrodzenia miałyby być waloryzowane jak emerytury i renty, a więc na mniej korzystnych zasadach niż obecnie. Nowelizacji miał towarzyszyć nowy system wynagradzania medyków (głównie lekarzy) na kontraktach tak, by szpitale płaciły im o wiele niższe kwoty. Te plany skonfliktowały poprzednią minister ze środowiskiem. Obecną zaś już na wejściu skonfliktował premier, zapowiadając, że system ma być urządzony tak, by „dobrze było pacjentom, a nie lekarzom”.

Na reakcję Naczelnej Rady Lekarskiej nie trzeba było długo czekać. We wtorek jej prezes Łukasz Jankowski przedstawił długą listę niespełnionych obietnic. Wśród nich znalazło się wdrożenie systemu automatycznego oznaczania refundacji, którą dziś określa lekarz, tracąc czas na zbędną biurokrację. Rozmowy na temat automatyzacji zaczęły się jeszcze w grudniu 2023 r., gdy Leszczyna obejmowała resort przy ul. Miodowej, ale obietnica nie została spełniona do dziś. Branża farmaceutyczna czeka zaś na zakończenie prac nad szeroką nowelizacją ustawy refundacyjnej. – To projekt naprawczy, mający na celu zniwelowanie wad poprzedniej nowelizacji. Jego wdrożenie poprawiłoby dostępność pacjentów do leków, m.in. poprzez stworzenie nowej kategorii dostępności. Leki w programach lekowych mogłyby być podawane nie tylko w szpitalu, ale również w ambulatoryjnej opiece specjalistycznej czy w aptekach – zauważa Michał Byliniak ze Związku Pracodawców Innowacyjnych Firm Farmaceutycznych Infarma, były wiceprezes Naczelnej Rady Aptekarskiej.

Lekarze krytykują nie tylko opieszałość w automatyzacji refundacji. Mają pretensje, że rząd nie wywiązał się z obietnicy wzmocnienia bezpieczeństwa personelu medycznego. Po kwietniowej śmierci krakowskiego ortopedy Tomasza Soleckiego, który zginął zaatakowany przez pacjenta, medycy usłyszeli, że personel zostanie objęty dodatkową ochroną prawną, ale do końca lipca nic takiego nie nastąpiło. – Agresja słowna w szpitalach publicznych jest dziś smutną codziennością. Pacjenci są poirytowani, gdy nie otrzymują świadczenia tu i teraz. Nie rozumieją, że na szpitalnym oddziale ratunkowym wykonujemy tylko badania pilne. Wieloletni brak reakcji państwa na nieuprzejme zachowania rozzuchwalał część pacjentów do zachowań agresywnych. Gdyby wprowadzono przepisy nakładające wysokie grzywny za agresję werbalną, z czasem być może udałoby się wiele tych zachowań wyeliminować – uważa Marcin Pakulski. ©℗