Premier nawoływał, aby „skupić się dziś na odważnym budżecie i dalszej integracji gospodarczej w ramach rynku wewnętrznego” oraz na wzroście konkurencji („Potrzebujemy więc więcej wspólnego rynku, zwłaszcza w usługach”). Postulował, oczywiście, umacnianie granic Unii oraz wzmocnienia jej siły przeciwko globalnym korporacjom. Nie mogło zabraknąć troski o środowisko: „Droga obrana przez UE wiodąca do gospodarki niskoemisyjnej, a kiedyś może nawet zeroemisyjnej, jest z pewnością drogą słuszną”. Nawiasem mówiąc, tego by dzisiaj nie powiedział nawet Donald Tusk.

Na dodatek Morawiecki dokładnie wypowiedział to, co wypowiadają dzisiaj politycy wracający z niesławnego szczytu paryskiego albo wręcz na niego niezaproszeni. Tyle że on mówił z werwą, a oni z rozżaleniem: „Europa powinna być podmiotem w świecie globalnej gry interesów. Europa powinna być silna, by lepiej bronić naszych interesów. Jednak europejska suwerenność nie może oznaczać budowania Unii kosztem siły państw członkowskich, bo siła suwerennej Europy bierze się z siły państw członkowskich. Słabe państwa członkowskie, narody żyjące w poczuciu lekceważenia ich opinii i interesów, to recepta na Unię, która nikogo nie będzie obchodziła”. No i nie obchodzi, w każdym razie nie obchodzi Donalda Trumpa.

Nie rozmarzajmy się. Polska w czasach PiS nie znaczyła wiele w UE, czego dowodem była też marniutka debata nad słowami Morawieckiego. Najcelniejszy argument przeciwko polskiemu rządowi wytoczył zresztą on sam, wikłając się w nonsensowną reformę aparatu sprawiedliwości. Z opinią kraju, w którym coś jest nie tak, a w którym rządzi narodowa prawica, mogliśmy sobie walczyć, tylko wygrywając patriotyczne pieśni na fujarce.

Czy jednak o możnych unijnego świata powiemy coś lepszego? Trzy lata po wybuchu wojny Europa organizuje szczyty, debaty i telekonferencje, których jakość podsumować można tak: jeżeli nawet premier z PiS był od was mądrzejszy, to dajcie już sobie spokój z tworzeniem wizji i projektów. ©Ⓟ