- Jesteśmy w stanie nie tylko zmniejszyć emisje i zanieczyszczenie powietrza o ponad 50 proc., ale także sukcesywnie obniżać ceny energii do 2040 r. - mówi Urszula Zielińska, sekretarz stanu w Ministerstwie Klimatu i Środowiska, posłanka na Sejm RP, partia Zieloni.
Ministerstwo klimatu i środowiska (MKiŚ) deklarowało, że do końca sierpnia przedstawi pełną wersję Krajowego Planu w dziedzinie Energii i Klimatu (KPEiK). To się nie udało.
Rozpoczynamy konsultacje publiczne nad dwoma scenariuszami od spotkania 6 września, w siedzibie MKiŚ, na które zaprosiliśmy 70 przedstawicielek i przedstawicieli organizacji ekologicznych, przedsiębiorców i górniczych związków zawodowych. Pierwszy ze scenariuszy przekazaliśmy opinii publicznej już 1 marca. Uzgodnienia międzyresortowe dotyczące drugiego, bardziej ambitnego właśnie kończymy.
Polska, podobnie jak inne kraje Unii, powinna była przedstawić ten dokument Komisji Europejskiej do końca czerwca. Czy ponad dwumiesięczny poślizg wpłynie na proces konsultacji, np. ich skrócenie?
Proces konsultacji nie będzie skrócony, potrwa 35 dni. Opóźnienie w całym procesie odziedziczyliśmy po poprzednikach, praca nad dokumentem rozpoczęła się z ponad ośmiomiesięcznym opóźnieniem. Mamy nadzieję, że Komisja Europejska dostrzeże, że plan jest już prawie gotowy.
Przedkładamy jakość nad prędkość, bo KPEiK to bardzo obszerny i ważny dokument. Chcemy, żeby był praktycznym drogowskazem transformacji dla wielu branż, przedsiębiorców i sektora energetycznego. Bardzo ważne jest dla nas uwzględnienie głosu strony społecznej, organizacji branżowych i ekologicznych. Plan będzie gotowy na przełomie roku.
Dodam, że tylko pięć z 27 krajów Unii Europejskiej złożyło swoje aktualizacje KPEiK do 30 czerwca, co pokazuje, że nie jesteśmy jedynymi, którzy borykają się z tym terminem. W harmonogram wbudowaliśmy też dodatkowe spotkania warsztatowe dotyczące poszczególnych sektorów, np. ciepłownictwa, budynków czy transportu.
Kto brał w nich udział?
Przede wszystkim organizacje pozarządowe, które zajmują się daną tematyką, ale także przedstawiciele samorządów. Chodziło o to, żeby zebrać wiedzę, która jest już dostępna w różnych instytucjach i organizacjach. By nie wymyślać koła na nowo.
Co znajdziemy w KPEiK?
Dużo dobrych wiadomości.
Jakich?
Pokazujemy, że do 2030 r., mimo wielu opóźnień w transformacji, jesteśmy w stanie nie tylko zmniejszyć emisje i zanieczyszczenie powietrza o ponad 50 proc., ale także sukcesywnie obniżać ceny energii do 2040 r. Możemy też obniżyć koszty zakupu pozwoleń na emisje o połowę w stosunku do tego, co płacimy dzisiaj.
Dzięki ograniczeniu emisji i zanieczyszczenia powietrza, jesteśmy w stanie poprawić średnią długość naszego życia i jego jakość. Dziś mówi się o prawie 100 tys. przedwczesnych zgonów rocznie powodowanych zanieczyszczeniem powietrza. Taki obraz rysuje się w niedawnych badaniach opublikowanych w European Heart Journal na Uniwersytecie w Oxfordzie, które pokazują, że smog wpływa na różne choroby związane z układem krążenia, przez co przedwczesnych zgonów jest niemal dwukrotnie więcej niż dotychczas myśleliśmy. To oznacza utracone dni pracy, straty gospodarcze, dodatkowe wydatki na lekarzy czy lekarstwa.
Zakładamy wzrost udziału energii wiatrowej na lądzie w miksie energetycznym zarówno do 2030 r., jak i później. Wynika to z liberalizacji ustawy wiatrakowej i zmniejszenia obecnie obowiązującej odległości 700 m do 500 m.
Z drugiej strony, niedawno w DGP opisaliśmy plany ministerstwa dotyczące nowelizacji tzw. ustawy wiatrakowej, w której mają zostać zaktualizowane minimalne odległości turbin wiatrowych od różnych form ochrony przyrody. W przypadku obszarów Natura 2000 chroniących ptaki i nietoperze, turbiny miałyby stanąć nie bliżej niż 1,5 km od ich granic. Branża nazwała to bublem prawnym i kolejną wrzutką, która sprawi, że rozwój energetyki wiatrowej na lądzie nie będzie możliwy. Skąd takie rozwiązania, skoro nawet organizacje przyrodnicze nie apelowały o to, żeby ta odległość wynosiła aż 1,5 km?
Takie głosy pojawiały się podczas debaty, która odbyła się w Sejmie przy okazji ostatniej zmiany ustawy wiatrakowej, gdy zmieniono minimalną odległość od zabudowań na 700 m. Organizacje przyrodnicze podkreślały wtedy, że otuliny wokół parków narodowych, rezerwatów przyrody i obszarów Natura 2000 powinny być objęte ochroną ze względu na stworzenia latające, dla których wiatraki mogą stanowić zagrożenie. Musimy więc wyważyć głosy za i przeciw.
Chcę jednak zapewnić, że minęły czasy nocnych wrzutek prawnych. Ta ustawa będzie konsultowana, na razie są to zapisy projektu procedowanego w procesie rządowym. Prosimy więc o tego typu uwagi na etapie konsultacji i weźmiemy je pod uwagę. Zależy nam na rozwoju energetyki wiatrowej, która była zablokowana od 2016 r., a jest jednym z najtańszych źródeł energii.
W lipcu grupa organizacji, w tym Ogólnopolskie Towarzystwo Ochrony Ptaków, Greenpeace czy WWF, wystosowały do rządu pismo z apelem o odblokowanie rozwoju energetyki wiatrowej. Nie postulowały zwiększenia odległości wiatraków od parków narodowych czy obszarów Natura 2000, tylko o „nieosłabianie przepisów dotyczących ochrony przyrody”. Prawnik z Fundacji ClientEarth mówił w rozmowie z DGP, że do tak rygorystycznego zapisu zgłosi uwagi w ramach konsultacji.
Wsłuchamy się we wszystkie głosy. Iluzoryczne konsultacje prowadzone w poprzedniej kadencji to przeszłość.
W zeszłym tygodniu został opublikowany projekt ustawy budżetowej na 2025 r. Na ochronę środowiska mamy wydać 17,4 mld zł, o 800 mln zł więcej niż w 2024 r. Mniejsza ma być jednak kwota wydatków na ochronę wód i gospodarowanie zasobami wodnymi. Z czego to wynika, skoro 99,5 proc. wód nie jest w dobrym stanie?
Mam nadzieję, że jesteśmy w stanie spożytkować na ten cel dość szeroki strumień środków europejskich, który płynie do nas w ramach Krajowego Planu Odbudowy czy programu FEnIKS. Wartość samych funduszy na adaptację do zmian klimatu to aż 11 mld zł, które planujemy wykorzystać m.in. na naprawdę ekosystemów rzecznych. Tymczasem nasz budżet krajowy jest napięty, jesteśmy objęci procedurą nadmiernego deficytu.
Czy ze środków europejskich sfinansujemy też zapowiadane inwestycje w instalacje w odsalające? Chodzi o urządzenia, dzięki którym do rzek dostawałoby się mniej zasolonych zrzutów z kopalń czy zakładów przemysłowych. Obecnie prowadzi to do pogorszenia stanu wód i sprzyja zakwitowi tzw. złotej algi, która w tym roku spowodowała już śnięcie ponad 130 ton ryb.
Musimy pamiętać o obowiązującej w prawie unijnym zasadzie „zanieczyszczający płaci”. Musimy ją zacząć wreszcie wdrażać. W związku z tym, te inwestycje muszą być sfinansowane przede wszystkim przez tych, którzy wody zanieczyszczają.
Będziemy jednak starali się ich w tym wspierać, a cały proces - dokładnie monitorować i maksymalnie skrócić. W związku z tym, w międzyresortowym zespole do spraw Odry zastanawiamy się, z jakich funduszy można dofinansować tego typu instalacje. Chodzi m.in. o wsparcie kopalń, które są w likwidacji lub niedługo zakończą działalność i nie mają funduszy na inwestycje.
Musimy znaleźć sposób na rozwiązanie tego problemu, pamiętając o wdrożeniu zasady „zanieczyszczający płaci”. Dziś bardziej opłaca się zrzucić zasolone, zanieczyszczone, poprzemysłowe wody do rzeki niż zainwestować w instalacje oczyszczające. To jest chory system i musimy go zmienić.
To dlaczego taka zmiana nie została zaproponowana w ramach nowelizacji tzw. specustawy odrzańskiej? Przecież tam mógłby się pojawić zapis o podniesieniu opłat za zasolone zrzuty. Zgodnie z obecnymi przepisami, ma to być zaledwie 10 gr za 1 kg, w dodatku dopiero od 2030 r.
Prace nad nowelizacją nadal się toczą. Myślę, że taki zapis się tam znajdzie. Szukamy rozwiązania, które zostanie wprowadzone w sposób kroczący – tak, żeby nie była to terapia szokowa dla przemysłu czy przedsiębiorstw, które do tej pory takich opłat nie ponosiły lub płaciły niewiele.
Czyli taki zapis może się pojawić, mimo że w wykazie prac legislacyjnych nie było o tym mowy?
Tak, myślę, że to, co rokrocznie dzieje się z Odrą, jest najlepszym dowodem na to, że tę kwestię trzeba rozwiązać. Część spółek, które zrzucają wody poprzemysłowe do rzeki to spółki akcyjne. Zarządy nie mają jak uzasadnić zakupu instalacji oczyszczającej, skoro koszty zrzucania ścieków do rzeki są tak niskie. Akcjonariusze mogliby mieć zastrzeżenia co do tego, czy jest to rozsądne wydawanie pieniędzy. Firmy wiedzą, że muszą wejść na nowy etap rozwoju i zacząć dbać o środowisko, bo nad martwą rzeką nie ma przemysłu, biznesu czy turystyki.
Tylko że jest to rzeczywiście kosztowne. Mówi się o kwotach rzędu 1,5 mld zł.
1-1,5 mld zł to przewidywany koszt budowy jednej instalacji odsalającej. Do tego trzeba doliczyć koszt utrzymania, a są to instalacje energochłonne. W dodatku musimy mieć koncepcję na to, co zrobić z gigantyczną ilością soli, którą w ten sposób pozyskamy, żeby nie była one składowana na otwartych hałdach i nie wnikała z powrotem do wód gruntowych.
Ile takich instalacji za 1,5 mld zł ma powstać?
Do końca września zbieramy na ten temat informacje od przedsiębiorstw działających nad Odrą. Na początku października będziemy mieć pełny obraz tego, co trzeba zrobić i ile instalacji odsalających jest potrzebnych, żeby oczyścić i uzdrowić ekosystem odrzański.
Do tej pory nikt nie zajmował się policzeniem kosztów i przygotowaniem harmonogramu dotyczącego budowy instalacji. W tym roku taki plan odsolenia i oczyszczenia Odry wreszcie powstanie.
W DGP parokrotnie opisywaliśmy za to program monitoringu wód za 250 mln zł, który został rozpoczęty jeszcze za poprzedniego rządu. Jest on realizowany przez Instytut Rybactwa Śródlądowego (IRŚ). MKiŚ złożyło zawiadomienie do prokuratury w tej sprawie i zapowiadało rozwiązanie umowy. Na jakim jest to etapie?
Faktycznie, złożyliśmy zawiadomienie do prokuratury na to, jak została skonstruowana umowa o stałym monitoringu automatycznym Odry i innych rzek. W jej ramach zakontraktowano 250 mln zł na 825 punktów stałego monitoringu, które miały powstać do końca tego roku, z czego 25 do końca zeszłego roku. Ten plan pozostał jednak tylko na papierze. Dziś można odczytywać podstawowe parametry z 30 punktów rozmieszczonych na Odrze. Jesteśmy w trakcie zmiany tej umowy. Chcemy ją rozwiązać za porozumieniem stron i przeformułować ten koncept.
Chodzi więc o przeformułowanie konceptu czy rozwiązanie umowy i przeniesienie monitoringu do Głównego Inspektoratu Ochrony Środowiska (GIOŚ), który ustawowo odpowiada za monitoring środowiska? Ostatnio opisywaliśmy w DGP, że minister rolnictwa Czesław Siekierski zorganizował spotkanie z pracownikami IRŚ, na którym mówił, że będzie się starał ratować projekt dla IRŚ. W rozmowie z DGP powiedział, że instytut powinien być przynajmniej współwykonawcą tego projektu.
Nie ulega wątpliwości, że musimy włączyć ten monitoring do państwowego monitoringu środowiska, który ma umocowanie w ustawie, jest bardzo szczegółowo uregulowany. Konstrukcja umowy z IRŚ nie miała podstawy prawnej, zorganizowano równoległy monitoring, na który przeznaczono znacznie więcej pieniędzy niż na państwowy monitoring środowiska. Musimy tę sytuację natychmiast uzdrowić.
Państwowy monitoring środowiska jest wykonywany przez GIOŚ, który powinien być instytucją wiodącą w tym projekcie. Natomiast rozważamy różne opcje, bo prace rozpoczęte przez IRŚ nadal się toczą, nie chcemy więc wylać dziecka z kąpielą i zaprzepaścić jego pracy. System należy zintegrować z państwowym monitoringiem.
Kiedy możemy spodziewać się ostatecznej decyzji w tej sprawie?
Podejmiemy ją do końca września. Mamy już dobry obraz tego, jak ten monitoring powinien funkcjonować i wiemy, że musimy rozszerzyć zakres monitorowanych wskaźników. Na razie są to tylko cztery parametry, które nie dają kluczowej informacji o tym, czy złota alga się rozwija i czy jest takie ryzyko w najbliższym dniach. Aby to sprawdzić, GIOŚ nadal wykonuje podstawową pracę - jedzie na miejsce, pobiera próbki wody i sprawdza w laboratorium obecność złotej algi. Musimy zmienić to tak, żeby badania nie odbywały się w różnych jednostkach rozsianych po całej Polsce, tylko żebyśmy posiadali system badania i wczesnego ostrzegania z prawdziwego zdarzenia.
Chciałabym jeszcze zapytać o ciepłownictwo. Jest to obszar, którego dekarbonizacja będzie dużym wyzwaniem. Kiedy możemy spodziewać się zapowiadanej strategii dla ciepłownictwa?
Do końca roku. Wcześniej odbędą się konsultacje społeczne w tej sprawie. Ta strategia będzie wynikała z KPEiK, będzie z nim spójna i rozszerzona o szczegóły dotyczące ciepłownictwa. Będzie drogowskazem, w jakie technologie warto inwestować i które z nich będą wspierane przez państwo.
W takim razie, co z gazem? Wcześniej zakładano, że będzie on paliwem przejściowym.
Będziemy wspierać przede wszystkim elektryfikację ciepłownictwa, magazynowanie ciepła i przechodzenie na odnawialne źródła energii. Czyli: jeśli gaz, to odnawialny - biogaz czy biometan. To jest przyszłość ciepłownictwa. Od gazu ziemnego będziemy odchodzić.
Przedstawiciele branży często zwracają uwagę na to, że sposób ustalania taryf demotywuje do inwestycji w transformację ciepłownictwa, a często te inwestycje wręcz uniemożliwia. Czy w tym zakresie planowane są jakieś zmiany?
Szukamy rozwiązań, które stanowiłyby zachętę dla branży ciepłowniczej. Już dziś są nimi programy wsparcia dla nowych technologii, które wymagają wysokich wydatków kapitałowych. Będziemy też dofinansowywać i wspierać budowę magazynów ciepła. Chcielibyśmy, żeby wsparły one ciepłownictwo, były stabilizatorem dla nowego systemu energetycznego, i obniżyły koszty, które dzisiaj wynikają z konieczności zakupu pozwoleń na emisje. To są koszty zaniechania związane z tym, że nie prowadziliśmy dotychczas transformacji ciepłownictwa. Ona ugrzęzła i dziś mamy zaledwie 12 proc. energii odnawialnej. W dodatku jest to jest głównie biomasa stała, czyli drewno, która absolutnie nie jest docelowym kierunkiem.
Już dziś NFOŚiGW oferuje 23 mld zł w programach wsparcia skupionych na ciepłownictwie, a tworzymy kolejne. Niedawno uruchomiliśmy programy dotyczące energii odnawialnej oraz cyfryzacji dla ciepłownictwa. Teraz pracujemy nad tym, żeby również magazynowanie ciepła było lepiej dofinansowane.
Branża mówi nam, że chce iść w tym kierunku, tylko potrzebuje pomocy. Ta transformacja nie będzie łatwa, a małe ciepłownie będą potrzebowały większego wsparcia. Mamy jednak przykłady, którymi możemy się pochwalić. Chodzi np. o Lidzbark Warmiński, w którym ciepłownia oparta na węglu została przebudowana na zieloną, niemal w 100 proc. korzystającą z energii odnawialnej. Ten pilotaż, łącznie z dokumentacją zajął cztery lata, a budowa zaledwie 18 miesięcy. Dziś ciepłownia dostarcza ciepło 3,5 tys. mieszkańców. Mam nadzieję, że wkrótce będziemy mieli więcej takich przykładów.