Czy Polska bierze udział w wojnie, co oznaczałoby m.in. zagrożenie atakiem rakietowym? Absolutnie nie, choć wypowiedzi niektórych polityków, wojskowych i ekspertów mogą przypadkiem sugerować, że jest inaczej. Dzieje się tak za sprawą nonszalanckiego wymachiwania publicystycznymi określeniami w rodzaju „nasza wojna” albo „wojna hybrydowa”, w ramach której rzekomo mamy być „atakowani”.

Niedawno minister obrony narodowej Władysław Kosiniak-Kamysz wypowiadał się w podobnym tonie, choć dobrze, że później doprecyzował, że nie jest to wojna pełnoskalowa. Wpis z podobnymi treściami znalazł się też na koncie X Sztabu Generalnego Wojska Polskiego („to jest nasza wojna”). Taka retoryka może w społeczeństwie wywoływać strach i wiązać się z wzywaniem przez niektórych ekspertów lub użytkowników serwisów społecznościowych do odpowiedzi zbrojnych.

Skoro „mamy wojnę”, to dlaczego nie odpowiadać wojskowo? Bo jej nie ma! Sytuacja geopolityczna Polski od 2022 r. uległa pogorszeniu, a wielu europejskich oficjeli i wojskowych rutynowo ostrzegało przed nową wojną na naszym kontynencie, która miałaby wybuchnąć w ciągu trzech do pięciu lat. To sygnały tłumaczące potrzebę wzrostu nakładów na wojsko. Coraz ostrzejsza retoryka wojenna może w pewnym momencie zostać odebrana jako próba wzbudzenia strachu, a może nawet psychozy. Dzięki straszeniu ekspert lub publicysta zyskują uwagę. Jest jednak zasadnicza różnica między publicystyczną wypowiedzią felietonisty lub eksperta a wysokiego urzędnika państwowego czy wojskowego. Felietonista oraz komentator nie odpowiadają za kraj, o ile w ogóle odpowiadają za cokolwiek. Urzędnik państwowy – owszem, zwłaszcza w trudnej i poważnej sytuacji dotyczącej bezpieczeństwa w Europie. To nie zabawa ani ćwiczenia.

Polska formalnie i faktycznie nie jest stroną konfliktu zbrojnego

Po wypowiedziach ministra Kosiniaka-Kamysza spytałem o to resorty spraw zagranicznych i obrony. Według MON „Polska nie jest obecnie stroną konfliktu zbrojnego”, choć ministerstwo wspomina o „atakach hybrydowych” i… „wojnie hybrydowej”, jakby nie widziano w tym sprzeczności. Ponowiłem pytania po późniejszych słowach ministra, że „wojna hybrydowa osiąga swój najwyższy poziom zaangażowania przeciwko państwu polskiemu”, cokolwiek by to miało oznaczać. Wtedy jednak służby prasowe nie udzieliły już odpowiedzi. Jako ekspert i analityk przyjmuję to ze zrozumieniem, przecież muszą sobie zdawać sprawę z tego, jak to wygląda.

„Wojna hybrydowa” to pojemne pojęcie, które nie jest jednak specjalnie przydatne, za to może prowadzić do błędnych wniosków. Koncept ten opisuje zajścia poniżej progu wojny: sabotaż, dezinformację, cyberataki, wrogie decyzje polityczne, ekonomiczne, a nawet wojskowe. Nie jest to wojna w tradycyjnym sensie. „Wojna poniżej progu wojny” to nielogiczny oksymoron – skoro działania są poniżej progu, to nie są wojenne. Określenie to nie opisuje żadnych bezprecedensowych wyzwań naszych czasów. Nieprzyjazne lub nawet agresywne działania poniżej progu wojny to w historii standard. Lepszymi terminami są „konflikt” albo „działania hybrydowe”. Wie o tym Sojusz Północnoatlantycki.

MSZ informowało mnie, że „Polska nie jest stroną konfliktu zbrojnego”. Według departamentu prawno-traktatowego MSZ kryteria interpretacji prawa międzynarodowego w odniesieniu do uznania, kiedy zachodzi konflikt zbrojny, nie stanowią informacji publicznej. Ja jednak mogę je przybliżyć. Z działaniami zbrojnymi mamy do czynienia wtedy, gdy w wyniku operacji obcego państwa dochodzi do utraty życia obywatela, gdy niszczone są budynki lub inne mienie albo zaangażowani ofensywnie zostają żołnierze lub broń. Wtedy mamy konflikt zbrojny. Po 1945 r. odeszło się od stosowania określenia „wojna”, nie da się nawet jej formalnie wypowiedzieć (jest to prawnie nieskuteczne) i taka deklaracja stanowi wartość już tylko w grze „Cywilizacja”. Wypowiedzi o wojnie były więc raczej polityczne i retoryczne. Nawet rzecznicy prasowi nie bardzo się chcieli do tego odnosić, gdy wprost pytałem o prawo konfliktów zbrojnych.

"Nasza wojna"

Warto jednak docenić cel, dla którego Sztab Generalny WP użył prowokacyjnego publicystycznego określenia „nasza wojna”. Ma nim być defensywna operacja informacyjna, kampania PR uświadamiająca społeczeństwu zagrożenia związane z dezinformacją, co jako autor książki o propagandzie i odporności informacyjnej przyjmuję z całkowitym zrozumieniem. Chodzi o odtrutkę na agresywne kampanie adwersarzy chcących wzbudzać w polskim społeczeństwie lęk. Lepiej jednak przy tym uważać, by nie nakręcać niepotrzebnej spirali strachu, w wyniku której ludzie zaczęliby wykupywać cukier, mąkę i papier toaletowy. Zawsze warto uświadamiać o zagrożeniach informacyjnych. Trzeba to jednak robić w sposób przemyślany. W obliczu realnych wyzwań bezpieczeństwa słowa mają znaczenie. Dlatego musimy domagać się od naszych liderów precyzji i odpowiedzialności w wypowiedziach, aby uniknąć niepotrzebnego wzbudzania niepokoju i chaosu w społeczeństwie. Być może według tajnych danych to moment, w którym trzeba budować uczucia i oczekiwania. Gdyby jednak istniałaby realna potrzeba eskalacji, podejmowano by bardziej zdecydowane działania. ©℗

Autor jest niezależnym konsultantem i badaczem, autorem książek „Filozofia cyberbezpieczeństwa” i „Propaganda”