Fundusze europejskie często kojarzymy z wielkimi inwestycjami infrastrukturalnymi. Jak to wygląda z perspektywy kilkutysięcznej gminy?
ikona lupy />
Jacek Brygman, od 1998 r. wójt gminy Cekcyn (pow. tucholski, woj. kujawsko-pomorskie) / Materiały prasowe / fot. Materiały prasowe

Udało się zrobić bardzo dużo, staraliśmy się korzystać ze wszystkich dostępnych środków. Zaczęliśmy jeszcze przed wstąpieniem Polski do Unii Europejskiej od Programu Aktywizacji Obszarów Wiejskich. Pieniądze pochodziły z pożyczki z Banku Światowego, a gminom były udzielane w formie dotacji. Wykorzystaliśmy je częściowo na remonty obiektów oświatowych, budowę drogi i aktywizację osób bezrobotnych. Były to szkolenia, ale powiązane z zatrudnieniem tych osób do prac publicznych.

Te ostatnie przyniosły efekt czy raczej stworzyły grono bezrobotnych stypendystów?

Na początku XXI w. wskaźnik bezrobocia był u nas bardzo wysoki, bo sięgał nawet 26–27 proc. I wtedy rzeczywiście szkolenia pomogły ludziom zdobyć dodatkowe kwalifikacje i zatrudnienie. Można było ukończyć kurs spawacza, operatora wózka widłowego czy uzyskać prawo jazdy. Z czasem te projekty przestały odpowiadać na potrzeby rynku. Zdarzało się, że osoby bezrobotne pięć czy sześć razy uczestniczyły w przeróżnych szkoleniach, a i tak nie było dla nich miejsc pracy. W okolicy potrzebni byli chociażby stolarze, a takich szkoleń nie było.

A co udało się zbudować dzięki unijnemu dofinansowaniu?

Tu też zaczęliśmy jeszcze przed wejściem do UE od Specjalnego Przedakcesyjnego Programu na Rzecz Rolnictwa i Rozwoju Obszarów Wiejskich SAPARD. Budowaliśmy przede wszystkim sieć wodno-kanalizacyjną i drogi. Po 2004 r. kontynuowaliśmy te prace, ale też realizowaliśmy nowe zadania już w ramach kolejnych perspektyw finansowych i programów. Zbudowaliśmy nową stację uzdatniania wody. Dzięki tym wszystkim działaniom dziś wskaźnik zwodociągowania mamy na poziomie 98 proc., a skanalizowania już prawie 70 proc. Przed rozpoczęciem inwestycji współfinansowanych przez UE to było najwyżej 50 proc. w przypadku wodociągów, które były tylko w Cekcynie i dwóch sąsiednich sołectwach, i 5 proc., jeśli chodzi o kanalizację. Ten drugi wskaźnik dla obszarów wiejskich w Polsce wciąż jest poniżej 40 proc., co pokazuje, ile jeszcze pracy przed nami.

Jak takie porównanie wypada w przypadku dróg?

Mamy ok. 60 km utwardzonych dróg gminnych, które budowaliśmy ze środków krajowych i unijnych. Potrzebne jest jeszcze drugie tyle, ale na początku XXI w. mieliśmy może 3–4 km.

Skala robi wrażenie.

Zrobiliśmy znaczący postęp. Z ciekawszych inwestycji warto wspomnieć o hali widowiskowo-sportowej, nowym budynku gimnazjum, który po kolejnej reformie edukacji służy teraz szkole podstawowej, czy przedszkolu gminnym. W ramach Krajowego Planu Odbudowy będziemy rozpoczynali budowę żłobka. Inwestowaliśmy też w bieżnie i boiska sportowe oraz infrastrukturę turystyczną. W latach 2010–2012 wspólnie z okolicznymi gminami i powiatem zrealizowaliśmy duży projekt „W labiryntach natury” na terenie Borów Tucholskich. Udało się zagospodarować Jezioro Cekcyńskie Wielkie; powstały m.in. amfiteatr, plaża, kupiliśmy sprzęt pływający. Przebudowaliśmy też gminną infrastrukturę na potrzeby turystów.

Każda taka inwestycja to – poza dofinansowaniem – konieczność zgromadzenia odpowiedniego wkładu własnego. Jak wygląda bilans, jeśli chodzi o zadłużenie gminy?

Jedną z większych inwestycji była hala, przy której wymagany był duży udział własny. Wtedy też – w latach 2009–2011, kiedy budowaliśmy również gimnazjum – najbardziej wzrosło nasze zadłużenie, bo z 6 mln do 17 mln zł.

Były wątpliwości, czy prawie trzykrotnie zwiększać zadłużenie? Zawsze padają pytania o późniejsze utrzymanie takich inwestycji.

Dług przekroczył wtedy 50 proc. dochodów, ale zrobiliśmy to świadomie. Wzięliśmy kredyty, wyemitowaliśmy obligacje i nigdy nie mieliśmy problemów ze spłatą zobowiązań. Dziś zadłużenie to niecałe 11 mln zł. Wcześniej wybudowana inwestycja to nie tylko możliwość wcześniejszego korzystania przez mieszkańców, lecz także niższa cena. Koszty budowy czy modernizacji rosną dużo wolniej niż obsługa kredytów. Zawsze wiedzieliśmy, że na terenie gminy potrzebujemy jednej pełnowymiarowej hali. Przy ok. 600 uczniach mieliśmy tylko małą salkę gimnastyczną, która nie zapewniała dobrych warunków do prowadzenia zajęć sportowych. Dodatkowo hala w zasadzie od samego otwarcia popołudniami i w weekendy jest obłożona prawie w 100 proc. Nie ma z tego znaczącego dochodu, bo koszty utrzymania hali są znacznie większe, ale inwestycja służy mieszkańcom – nie tylko młodzieży, lecz także seniorom i różnym grupom sportowym.

Dofinansowania były też pokusą do spektakularnych inwestycji, których nikt nie potrzebował. Łapał się pan czasem za głowę, widząc, na co były przeznaczane unijne pieniądze?

W naszym regionie się z tym nie spotkałem. Słyszałem o tego typu inwestycjach w innych miejscach, np. pływalniach krytych budowanych jedna koło drugiej. Myślę jednak, że to sporadyczne przypadki. Każda wielomilionowa inwestycja jest u nas analizowana nie tylko pod kątem finansowym, lecz także demograficznym, żeby za chwilę nie świeciła pustkami.

Jak pan ocenia sam proces pozyskiwania funduszy i rywalizację o pieniądze z większymi ośrodkami? Mniejsze gminy to też skromniejsze kadry.

Niestety każdy budżet unijny to coraz większe obostrzenia i coraz większa biurokracja. Z tym borykają się szczególnie małe gminy. Z przykrością stwierdzam, że z realizacji kolejnych programów niestety nie wyciągnięto wniosków, aby uprościć korzystanie z pieniędzy. Mało tego, każdy program unijny rządzi się trochę innymi prawami.

To na etapie realizacji, a późniejsze kontrole?

Są bardzo skrupulatne. My i wykonawcy nauczyliśmy się, że tam, gdzie są fundusze unijne, wszystko musi być zgodnie z projektem, a wszelkie zmiany wymagają aneksów i akceptacji instytucji wdrażających te fundusze. Za złamanie jakichkolwiek zapisów są znaczące korekty finansowe i dofinansowanie trzeba zwracać.

Jak pan widzi przyszłość unijnych funduszy w mniejszych ośrodkach? Dziś priorytetem nie jest już podstawowa infrastruktura, ale np. odnawialne źródła energii.

Jak już wspomniałem, obszary wiejskie ciągle borykają się z problemami z infrastrukturą drogową i wodociągowo-kanalizacyjną. Komisja Europejska uważa, że te projekty powinny być już dawno zrealizowane, a w małych gminach tak nie jest. Teraz niestety już niewielka część pieniędzy może być przeznaczona na te podstawowe inwestycje, których potrzebujemy.

Chce pan powiedzieć, że trudno instalować fotowoltaikę i pompy ciepła, kiedy nie ma się kanalizacji?

To też robimy, szczególnie w ostatnich latach, bo nie dalibyśmy rady ponosić tak wysokich cen energii. Ale martwi nas to, że chociażby w Krajowym Planie Odbudowy tylko ok. 800 mln euro przeznaczonych jest na zadania wodno-kanalizacyjne na wsiach. To przynajmniej 10-krotnie mniej, niż potrzebujemy. Reasumując, przez 20 lat uczestnictwo Polski w Unii Europejskiej znacznie przyczyniło się do przemian na prowincji. Wiele zadań udało się już zrealizować, ale oczywiście mieszkańcy wciąż wskazują na nowe potrzeby. ©℗

Rozmawiał Krzysztof Bałękowski