- Raport komisji w czerwcu. Już wiemy, że państwo za czasów Prawa i Sprawiedliwości funkcjonowało na telefon, lekko wydając przy tym publiczne pieniądze - mówi Bartosz Romowicz poseł Polski 2050, wiceprzewodniczący komisji śledczej ds. wyborów kopertowych, w latach 2014–2023 burmistrz Ustrzyk Dolnych.

Od grudnia działa w Sejmie komisja śledcza ds. wyborów kopertowych z 2020 r. Co na ten moment już wiemy?

Przede wszystkim potwierdza się, że ta komisja była potrzebna. Wielu świadków, zwłaszcza tych, którzy nie znajdowali się na pierwszych stronach gazet, ale pełnili funkcje kierownicze w urzędach i spółkach Skarbu Państwa, ujawniało szczegóły o działaniach tamtego systemu. Części z tych informacji nie było w raporcie Najwyższej Izby Kontroli, kontrolerzy nie mieli także wszystkich dokumentów, do których nam udało się dotrzeć.

To, co wiemy na pewno, to że państwo za czasów Prawa i Sprawiedliwości funkcjonowało na telefon, lekko wydając przy tym publicznie pieniądze. Widzimy również, że politycy dzisiejszej opozycji próbują przerzucić odpowiedzialność za swoje czyny na innych – często swoich byłych kolegów z rządu.

Jedną z takich osób jest Jacek Sasin? W przestrzeni publicznej wielokrotnie pojawiały się informacje, że to on odpowiada za wydanie 70 mln zł na wybory, które się nie odbyły. Były wicepremier podczas przesłuchania przed komisją podkreślał jednak, że on nic w tej sprawie nie podpisywał.

Wiemy jednak z zeznań świadków – członków zarządu Poczty Polskiej czy wiceministra aktywów państwowych Artura Sobonia – że w siedzibie resortu odbyły się spotkania w sprawie przygotowania wyborów. Podczas jednego z nich Artur Soboń często wychodził z pokoju, aby skonsultować się z Jackiem Sasinem. Nawet jeśli wicepremier niczego nie podpisywał, to wydawał wiele poleceń, jak mają postępować ministerstwo i Poczta Polska w kwestii wyborów.

Które z dotychczasowych zeznań uznaje pan za najbardziej przełomowe?

W mojej ocenie najważniejsze były przesłuchania kierownictwa Poczty Polskiej – prezesów Przemysława Sypniewskiego i Tomasza Zdzikota oraz wiceprezesa Grzegorza Kurdziela.

Dlaczego?

Bo ujawnili tło całego przedsięwzięcia. Poza tym najchętniej współpracowali z komisją. Z perspektywy czasu cieszę się, że Pocztą Polską w 2020 r. kierowali fachowcy, którzy potrafili podjąć takie decyzje, aby szkody wyrządzone spółce były jak najmniejsze.

Kto w takim razie powinien ponieść największą odpowiedzialność za organizację wyborów kopertowych?

Formułowanie takich ocen byłoby jeszcze nieuprawnione. Mamy jeszcze kilku świadków do przesłuchania. Na ostatnim posiedzeniu komisji podczas składania wniosków końcowych wskażę osoby, które w mojej ocenie są odpowiedzialne za całą tę sprawę.

Jednym z wątków, o który szczególnie często państwo pytają, jest kwestia umów rządu z Pocztą Polską i Polską Wytwórnią Papierów Wartościowych na przygotowanie wyborów kopertowych. Mimo polecenia premiera Mateusza Morawieckiego szefowie MAP oraz MSWiA nie podpisali w tej sprawie stosownych dokumentów. Ostatnio byli członkowie rady nadzorczej PWPW zeznali jednak, że firma nie zawarła umowy z resortem, bo dostała wcześniej zlecenie druku kart wyborczych od Poczty Polskiej i nie było konieczności, aby dublować dokumenty. Jak pan ocenia całą tę sprawę?

Przede wszystkim spójrzmy, co się znajduje w decyzjach premiera Morawieckiego z 16 kwietnia 2020 r. W pismach jest wyraźnie powiedziane, że ministrowie zawrą stosowne umowy, które będą precyzowały szczegóły zlecenia. Skoro dla niektórych wystarczającą podstawą prawną do działania były tamte dokumenty, to dlaczego nie zastosowali się do ich treści i nie poczekali na zawarcie stosownych umów? Brak w tym logiki.

Ponadto warto dostrzec, co się działo dalej. Poczta Polska i PWPW zleciły część zadań swoim podwykonawcom. Sposób ich doboru i realizacji zamówień był skrajnie nietransparentny. Z zeznań Piotra Ciompy (byłego wiceprezesa PWPW ds. finansowych, a następnie prezesa tejże spółki – red.) wiemy np., że o ile druk kart odbywał się pod nadzorem kamer, o tyle późniejszy proces transportu i segregowania – już bez żadnego nadzoru. To całkowicie nie do zaakceptowania.

Skupmy się przez chwilę na samej komisji śledczej. Jest pan zadowolony z przebiegu obrad?

Nie jestem. Głównie ze względu na to, że posłowie PiS zachowują się w sposób ordynarny i próbują ośmieszyć pracę komisji. Uważam, że przewodniczący Joński jest czasem za bardzo pobłażliwy względem tych zachowań. Jeżeli ktoś jeden, drugi czy trzeci raz zakłóca prowadzenie obrad, to powinien zostać wykluczony z danego posiedzenia. Od tego są przepisy regulaminu Sejmu.

Nie podoba mi się także kwestia wygłaszania oświadczeń przez członków komisji. Tutaj mogę przyznać rację części opozycji, że przewodniczący Joński wykorzystuje nieraz swój czas, żeby wygłaszać jakieś oświadczenia. Tylko że politycy PiS robią dokładnie to samo. Uważam, że należałoby nieco znowelizować ustawę o sejmowej komisji śledczej i unormować tę kwestię. Niech każdy z posłów ma prawo wygłosić jakieś oświadczenie, ale niech odbywa się to na ściśle określonych warunkach.

Problemem jest także zadawanie świadkom pytań zawierających z góry określoną tezę. Sposób przesłuchiwania świadków przed komisją śledczą reguluje kodeks postępowania karnego. Nie tylko posłowie PiS naginają przepisy w tej kwestii. Nagminnie robi to także posłanka KO Magdalena Filiks, której pytania potrafią trwać nawet kilka minut.

Dlatego – tak jak mówię – problem dotyczy obu największych sił politycznych. Osobiście staram się nie robić żadnych wstępów i jasno formułować swoje pytania. Jeśli widzę konieczność nawiązania do zeznań jakiejś innej osoby, robię to w bardzo ograniczonym zakresie. Nie wygłaszam oświadczeń, swoje komentarze ograniczam do minimum. Praca komisji śledczej w niektórych aspektach przypomina pracę prokuratury. A nie wyobrażam sobie, żeby jakikolwiek prokurator podczas przesłuchania wygłaszał oświadczenia, zamiast po prostu pytać o fakty.

Profesor Antoni Dudek w piątkowej rozmowie z DGP krytycznie ocenił sposób obradowania komisji śledczych, nazywając je „spektaklami politycznymi”. Jak mówi, PiS jest „grillowany”, ale „realna korzyść z wielogodzinnych przesłuchań jest znikoma”.

Zgodzić się mogę z pierwszą częścią. Czy mamy do czynienia ze spektaklem politycznym? Częściowo na pewno. Jesteśmy w Sejmie, przesłuchania prowadzą posłowie, a nie prokuratorzy. W każdej z trzech komisji zasiadają adwokaci, radcowie prawni czy byli pracownicy służb, ale nikogo po aplikacji prokuratorskiej chyba nie ma. Przesłuchania siłą rzeczy wyglądają więc inaczej. Natomiast nie zgodzę się z twierdzeniem, że nie ma żadnego efektu. Nasz raport będzie gotowy w czerwcu. Mam nadzieję, że po jego przeczytaniu prof. Antoni Dudek zmieni zdanie.

Jak rozumiem, prof. Dudkowi chodzi bardziej o to, że przesłuchania przed komisją są przewlekłe. Z kolei świadkowie stosują różne taktyki i w efekcie z zeznań niewiele wynika.

Powiem tak: ja znalazłem sposób na prokurator Edytę Dudzińską. Podobnie było z przesłuchaniem wiceministra Artura Sobonia czy posła Jarosława Sachajki. Udało mi się znaleźć na tyle skuteczny sposób, że usłyszałem odpowiedzi na pytania, które zadałem. Oczywiście posiedzenia komisji są długie, bo mamy 11 członków komisji i każdy zadaje pytania przez ok. 20 minut. To daje łącznie ponad trzy godziny. Niemniej to nie jest nic nadzwyczajnego. Przesłuchania prokuratorskie trwają niekiedy nawet kilka dni. U nas znacznie krócej.

Na liście osób do przesłuchania znajduje się jeszcze parę nazwisk. Na które zeznania czeka pan szczególnie?

Uzgodniliśmy na posiedzeniu prezydium, że część świadków nie będzie zeznawać. Wyślemy im pytania i poprosimy o odpowiedź na piśmie. Wśród takich osób znajdzie się zapewne Szymon Osowski z Sieci Obywatelskiej Watchdog Polska, którego chcemy zapytać o posiadane dokumenty, a także były wojewoda podkarpacki Ewa Leniart, która jeszcze jako wojewoda namawiała samorządowców do udostępniania danych osobowych.

Jeśli chodzi o zeznania na żywo, dużo obiecuję sobie po konfrontacji dwóch prokuratorek: Edyty Dudzińskiej i Ewy Wrzosek. Wiemy, że któraś z pań kłamie, i chcemy zweryfikować która. Przed nami także przesłuchania ministra Mariusza Kamińskiego, premiera Mateusza Morawieckiego i prezesa PiS Jarosława Kaczyńskiego. Będą to zapewne duże spektakle polityczne, ale może któryś z panów zechce podzielić się swoją wiedzą.

Przewodniczący Dariusz Joński wspomniał ostatnio, że Jarosław Kaczyński ma być ostatnim świadkiem. Stanie przed komisją 23 maja. To oznacza, że zbliżamy się do końca. Poprzednie komisje śledcze przyzwyczaiły nas do tego, że ich prace trwały znacznie dłużej, teraz jednak będzie inaczej. Skąd ten pośpiech?

Nie ma pośpiechu. Sprawa wyborów kopertowych jest o tyle prostsza do wyjaśnienia, że część pracy wykonała Najwyższa Izba Kontroli. My weryfikujemy i pogłębiamy tamte ustalenia. Poza tym – jeśli mamy do wyboru: albo zintensyfikować prace i skończyć do czerwca, albo pracować wolniej i zasiadać w komisji przez cztery lata, to zdecydowanie wybieram tę pierwszą opcję. To jest też lepsze z perspektywy wydatków publicznych – nie ma co ukrywać, że komisje śledcze kosztują i każdy kolejny miesiąc wiąże się ze sporymi wydatkami. Cieszę się również, że będę mógł powrócić do nieco innych obowiązków – praca w komisji jest bardzo absorbująca, więc czasu na realizację innych zadań poselskich nie ma zbyt wiele. A przecież wyborcy głosowali na nas nie tylko po to, aby rozliczać PiS. Mamy rozwiązać także realne problemy Polaków. ©℗

Rozmawiał Marek Mikołajczyk