Przecież sporo ten Sejm – mimo krzyków, gaśnicy posła Brauna i wchodzenia do izby Mariuszem Kamińskim – pozmieniał na lepsze – mówi Aleksandra Leo, posłanka Polski 2050.

Do Aleksandry Leo, posłanki Polski 2050, członkini komisji śledczej (tej wizowej), sejmowej debiutantki, mającej jednak za sobą lata pracy w Kancelarii Prezydenta RP, wysłałem taki oto list: „Pani Posłanko, bez urazy, ale jak to się stało, że osoba z dobrego domu, nienależąca do żadnej partii, lecz mająca doświadczenie w pracy politycznej, wykształcona i inteligentna, decyduje się na uczestnictwo w sejmowej polityce? Oczywiście, z prywatnych pobudek życzyłbym sobie, aby jak najwięcej normalnych ludzi wybierało się do parlamentu. Zarazem tląca się w sercu empatia każe z troską myśleć o lawinie błota spadającego na polityka/polityczkę, o godzinach spędzonych na jałowych kłótniach itd., itp. No, naprawdę... Mam nadzieję, że zachęciłem Panią do rozmowy!”. I udało się porozmawiać.

z Aleksandrą Leo rozmawia Jan Wróbel
Jak się pani czuje jako fajnopolaczka?

Obawiam się, że musi mi pan wyjaśnić, co to znaczy.

Fajnopolacy to zyskujące na popularności wśród internetowej prawicy określenie tych urodzonych w cieniu czekoladowego orła, mieszkających w osiedlach takich jak Miasteczko Wilanów, umieszczających dzieci w dobrych szkołach, najlepiej społecznych. Fajnopolacy są zadowoleni z życia, zwłaszcza po 15 października. Niezadowolonych mają zwykle za nienormalnych.

A, jakby taka warszawka albo krakówek. Nie mieszkam na zamkniętym osiedlu. Moje klimaty to stare kamienice. Staram się zrozumieć ludzi, którzy byli niezaradni albo mieli pecha w życiu. W niczym nie czuję się od nich lepsza i nie czuję się dobrze, zbyt długo posiadując w strefie komfortu. Owszem wybrałam dla moich dzieci szkołę społeczną. Chciałam je chronić przed szkołą Czarnka, oglądaniem filmu „Smoleńsk” i słuchaniem peanów na cześć żołnierzy wyklętych.

Na lekcjach zawsze mówię o tych bohaterach polskiej wolności.

I to jest w porządku, oczywiście. Ale w natrętnej, jednostronnej propagandzie jest coś sztucznego i głupiego. Wychowana jestem przez dziadka w tradycji akowskiej. Jakoś było samo przez się naturalne, że dla wolności się poświęca. Chociaż wojenne opowieści dziadka nie nadają się zbytnio do powtarzania, bo przedstawiały codzienność powstania... Jako dziecko zawsze chciałam mieć kotka albo pieska i męczyłam o to dziadka. W końcu zrozumiałam, że kotek nie wchodzi w grę. W czasie powstania dziadek został przysypany gruzem podczas bombardowania – utknął w willi, w której miał dostęp do wody, ale nie było co jeść. Zanim został odgruzowany... cóż. Dziadek kupił mi w końcu pieska, bo uczciwie powiedział: koty źle mi się kojarzą, choć w smaku przypominają królika. Dziadek nawet niespecjalnie wyrywał się na obchody powstania. „A co ja tam będę robił wśród tych starych”, mawiał.

Moje wrażliwe ucho wychwyciło, że cokolwiek skróciła pani wypowiedź dziadka.

Cokolwiek. Niemniej wychowałam się w klimacie oczywistości zaangażowania nie tyle politycznego, ile dla Polski.

Za moich czasów człowiek najpierw czytał o gaullizmie, potem dyskutował, czy Mitterrand jest socjaldemokratą, czy też ukrytym prawicowcem. Czytał o nordyckim modelu demokracji i o programie PSL Mikołajczyka, wreszcie brał się do polityki w partii i nieco naiwnie myślał, że zbuduje polskie CDU albo SPD. Dzisiaj normą wśród polityków jest zupełne nierozumienie użytych przeze mnie pojęć.

Narzekanie na stan przygotowania uczestników politycznej aktywności wydaje mi się uzasadnione. I nie pomaga w tym parytet – chociaż jestem gorącą zwolenniczką jego stosowania przez pewien czas, by zmienić nawyki. Ale nawet mnie trochę smuci, że wśród polityków nieprzygotowanych sporo jest kobiet, wpychanych na listy wyborcze prośbą i groźbą. Ja to przygotowanie mam, chociaż nie zaczytywałam się w pismach de Gaulle’a. Nigdy nie myślałam, że zostanę politykiem, chociaż wychowałam się w domu, w którym tradycja rodzinna była oparta na przekazie, że o wolność się walczy, a w czasach wolności trzeba się starać o to, by ona nie znikła. Dziadek akowiec, rodzice zaangażowani w Solidarność – normalna sprawa. Znalazłam nawet w archiwum rodzinnym zdjęcie bodaj 10-letniej Oli w żółtej koszulce „KLD”.

Kongres Liberalno-Demokratyczny. Kto cię jeszcze pamięta...

Gdzieś w tle ta polityka była, ale... Z zawodu jestem prawniczką. Mówię otwarcie, chociaż kiedyś się tego wstydziłam: zdawałam na prawo, bo w liceum nie byłam pewna, co chcę w życiu robić, a zatem wybrałam studia bardzo wszechstronne. I nie żałuję. Jednak kariera prawniczki w korporacji mnie nie pociągała. Chciałam zostać dziennikarką. Praktyki w redakcjach, np. w RMF, podobały mi się, pierwszą stałą pracę zaczęłam w TVN...

Mówiłem, że fajnopolaczka. Jak być prawnikiem, to w wielkiej firmie, a jak pierwsza praca, to w TVN. Na koniec dyrektorka biura pierwszej damy Anny Komorowskiej. Wzorowe fajno-CV.

Tyle że wszędzie trzeba było ciężko pracować. Bardzo dobrze poznałam politykę – od kuchni. W 2010 r. dołączyłam do kampanii prezydenckiej Bronisława Komorowskiego. Widziałam, na co się piszę. Ale długo trzymałam się drugiego planu. Dobrze się czułam, angażując w działania polityczne, ale myśl o wejściu na ring długo nie przychodziła mi do głowy. Nie należałam do żadnej partii. Aż zaangażowałam się w projekt Szymona Hołowni. Poznałam go przy okazji współpracy Anny Komorowskiej w ramach różnych akcji charytatywnych – i zderzyliśmy się kiedyś w sklepie. Krążyły już plotki, że będzie kandydował na prezydenta, co, przyznam się, wydawało mi się trochę egzotyczne. Żeby prawie celebryta i autor książek, dziennikarz chciał zostać prezydentem? Prezydent musi mieć taki polityczny kompas wmontowany w głowę i myślałam, że Szymon tego nie ma. Myliłam się. Przez te lata udowodnił, że potrafi zgromadzić wokół siebie ludzi i zbudować z nimi ruch, który przetrwał trudne czasy.

I tyle o marszałku. Teraz o posłance: widziała pani, czym jest polityka, miała pani dobre, ba, fajne życie i wszystko to narazić na szwank? No, naprawdę...

Nie planowałam walki o Sejm, to Szymon...

Już wiem. Miał za mało kobiet na listach...

Gorzej. Prawie w ostatniej chwili wysypał się kandydat w Wałbrzychu. Szymon zaproponował mi start w tym okręgu. Prawda jest taka, że niemal nie znałam tego miasta. Teraz jestem z nim związana na dobre i na złe.

Miłość od pierwszego wejrzenia. Wiele osób wracających z Wałbrzycha tak mówi.

Absolutnie tak. I jeszcze ten Dolny Śląsk – piękny. Szymon uprzedził, że może być trudno, mandat bardzo niepewny, a tak w ogóle mam na podjęcie decyzji pół dnia. Zrobiłam naradę rodzinną, przedstawiłam, co i jak, i pojechałam na sześć tygodni do Wałbrzycha. Całe życie postawione na głowie. Tak to było, panie redaktorze.

I wzięła pani profesjonalną firmę...

Skąd. Wszystko tymi rękami i ze wsparciem najbliższych. Ogromnie pomogło zdjęcie z Hołownią, zrobione na chybcika w jakiejś kanciapie; stałam na workach z cementem, aby zniwelować różnicę wzrostu. I ciężko walczyłam o mało prawdopodobny mandat. Kiedy mówi mi pan, że jestem fajnopolaczką, to tylko się uśmiecham w duchu.

Uśmiechnięta Polska...

Prowokuje mnie pan do stwierdzenia, że jestem fajnopolaczką. Owszem, jeżeli oznacza to osobę, która podejmuje wyzwania i nie żyje w kompleksach i resentymentach, to mogę nią być.

Warto było o mandat tak walczyć?

Wiedziałam, na co się piszę. Chociaż pierwsze posiedzenia Sejmu, z tymi okrzykami „Hańba!” i „Wynocha!”, były jednak doświadczeniem niezwykłym. Kręciłam głową raz w lewo, raz w prawo, jak widownia na meczu tenisa. Naprawdę w Sejmie traktujemy jak normę tak niski poziom kultury? Z perspektywy 100 dni mogę powiedzieć, że przecież sporo ten Sejm – mimo krzyków, gaśnicy posła Brauna i wchodzenia do Sejmu Mariuszem Kamińskim – pozmieniał na lepsze. Chociażby mamy za sobą wprowadzenie w życie obywatelskiego projektu in vitro. Dyskutuje się często, że jeden poseł nic nie może – ja mam wrażenie sprawczości, zwłaszcza wtedy, kiedy pracuję przy projekcie przedłużenia urlopów rodzicielskich dla rodziców wcześniaków. Dla mnie bardzo ważny temat, bo jestem mamą wcześniaka. Córka urodziła się w 28. tygodniu. Dziewięć tygodni spędziła w szpitalu. Przez trzy i pół miesiąca byłam z nią 40 razy na wizytach lub badaniach lekarskich. Urlop macierzyński w ogóle trudno chyba nazwać urlopem, tym bardziej rodziców wcześniaków czy dzieci hospitalizowanych. W przypadkach trudnych tym bardziej jest ważne, by regulacje prawne wspierały rodzinę – i jeżeli się uda, to będę miała poczucie, że jesienią 2023 r. podjęłam dobrą decyzję. I nawet czasem myślę, że gdyby każdemu posłowi zależało na takiej jednej – a jeszcze lepiej: kilku – sprawach, to szybciej byśmy się w Sejmie dogadywali między sobą. I bylibyśmy w innym miejscu.

Zasiada pani w komisji śledczej. O żadnych podobnych ludzkich sprawach nie ma tam mowy. Jest twarda walka partyjna. Gorzej niż w kampanii wyborczej, bo tę można było po prostu przegrać. Komisji śledczej przegrać nie wolno. Tu idzie o pokonanie zła...

Czasem myślę, że nie na takie przedstawienie kupiłam bilet. Jednak kiedy z posiedzenia wychodzą dziennikarze, posłowie naprawdę się zmieniają. Najbardziej, powiedzmy, waleczni, nagle mówią ludzkim głosem. Na komisji tajnej możemy rozmawiać, dyskutować, pracować nad istotą sprawy, a nawet, proszę uwierzyć, pożartować. Niesamowite, że koledzy z PiS próbują torpedować posiedzenia komisji wtedy, kiedy mają nadzieję, że ich elektorat na nich patrzy. Przepoczwarzają się w świetle kamer. Jakoś próbuję to zrozumieć – w końcu nic innego im nie zostało. PiS się trzęsie, prezes skutecznie okręt zatapia, a cytując klasyka: tonący brzydko się chwyta.

Was zatopi Donald Tusk. Lubiany przez media, lubiany przez Zachód – nawet nie będzie się komu skutecznie poskarżyć.

Hołownia też jest lubiany przez media i wielokrotnie udowodnił, że jest znakomitym liderem. To koalicja 11 ugrupowań i kilku liderów, co może utrudnia rządzenie, lecz topienie czyni jeszcze trudniejszym. Ta koalicja, której nie byłoby bez Trzeciej Drogi, przetrwa lata, chociaż np. temat aborcji wywołuje nerwowe ataki na nas. A przecież Hołownia i Kosiniak-Kamysz mówią to, co mówili w kampanii wyborczej. Rozumiem, że przebijają się mocne komunikaty i że liderzy starają się odkurzyć logo swoich partii, bo mamy nieustająco jakieś wybory przed sobą, ale atakowanie nas jest szkodliwe. Zarazem – szkodliwe nie za bardzo, ponieważ to, co koalicję stworzyło, jest daleko istotniejsze niż przepychanki polityczne.

Czego partia oczekuje po pani pracy w komisji śledczej?

Wyborcy oczekują od nas ciężkiej pracy i pokazania, że nieprawidłowości ostatnich ośmiu lat zostaną wyjaśnione. Praca w komisji jest okazją do naprawy sposobu działania państwa oraz pokazania, kto i w jaki sposób je psuł. Chciałabym, aby obrady komisji nie skończyły się na grillowaniu przesłuchiwanych, lecz np. na daniu ram polityki wizowej. Przecież to nie jest normalne, że Sejm nie wypracował takiej polityki i że nie zrobił tego rząd – a posłom ugrupowań rządzących to nie przeszkadzało. Wykazaliśmy już w komisji, że afera wizowa nie była aferką, ale wykazujemy też, że polski parlament nie zajmował się problemem, który powszechnie w kraju dyskutowano. Posłowie i posłanki nie mają wyborców?

Jakby nie mieli. Gdzieś od połowy 2007 r. parlamentaryzm obumiera. Posłami rządzą SMS-y od kierownika klubu, a nie wola wyborców.

Jakość polityki w Polsce zaczęła się psuć w Sejmie – i to w Sejmie trzeba zacząć jej naprawę. W Trzeciej Drodze nie ma zgody, byśmy stali się trybikami maszyny do głosowania. Nawet jeśli pełna nazwa naszego ugrupowania brzmi Polska 2050 Szymona Hołowni, to nie tworzymy partii wodzowskiej. Wierzymy, że zwłaszcza nowi posłowie mogą swoją aktywnością i niezależnością krok za krokiem przywracać powagę parlamentowi. Pomimo tych dziwnych krzyków o hańbie.

Koloryt lokalny.

Nie wyobrażam sobie, by po czterech latach ktoś podsumował moje posłowanie po prostu liczbą głosowań, w których brałam udział. Z komisji, w której zasiadam, już wyszło kilka wątków dających każdemu do myślenia. Po pierwsze, PiS stosował na granicy push-backi (wypychanie) i prowadził kampanię strachu przed napływem migrantów – ale te same wypchnięte osoby mogły się ustawić w kolejce na granicy, byle z pieniędzmi. Po drugie, posłowie nie patrzyli własnym ministrom na ręce. ©Ⓟ