Ale mimo to nie mylmy tego wydarzenia z kładzeniem stępki pod niesławny prom, który miał być budowany w Szczecinie, a która to stępka ostatecznie skończyła na złomie. Program Miecznik jest przygotowany, dosyć zaawansowany i, co najważniejsze, ma zapewnione finansowanie.
I choć okręty wejdą do służby dopiero w latach 2029–2031, to będzie to jakościowy skok w zdolnościach naszej Marynarki Wojennej. Dla porównania – obecnie w służbie mamy dwie amerykańskie fregaty, które mają po prawie 50 lat. Co bardzo istotne, te nowe fregaty będą miały duże zdolności do obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, co w uproszczeniu oznacza, że będą mogły zapewnić parasol ochronny Trójmiastu czy też obiektom infrastruktury krytycznej położonym na wybrzeżu. Fakt, że okręty będą w pełni przydatne dopiero za pięć–siedem lat, nie jest niczym szczególnym. Takie procesy tyle trwają. Ale warto podkreślić, że decyzje rządu Prawa i Sprawiedliwości z ostatnich lat – o budowie tych fregat, zakupie dwóch okrętów rozpoznania elektronicznego Delfin od szwedzkiego Saaba czy kolejnych trzech niszczycieli min Kormoran – pozwolą naszej marynarce pod koniec dekady odbić się od dna. Niestety, ten rodzaj sił zbrojnych w XXI w. był ponadpartyjnie, przez wszystkie opcje polityczne radykalnie zaniedbywany, a PiS swoje podejście zmienił dopiero w obliczu inwazji Rosji na Ukrainę. Pierwsze pięć–sześć lat swoich rządów prawica w tym obszarze zmarnowała.
By odbudowę MW uznać za zrównoważoną, powinniśmy się uzbroić nie tylko w okręty nawodne, lecz także w te podwodne. Obecnie jesteśmy w procesie utraty tego typu zdolności. Jedyny okręt podwodny Wojska Polskiego został zbudowany jeszcze w Związku Radzieckim i przez ostatnie lata więcej czasu spędził na naprawach w stoczni niż na wodzie, nie wspominając już o byciu… pod wodą. Z rozmów z przedstawicielami Agencji Uzbrojenia można wnioskować, że program Orka, czyli zakup okrętów podwodnych, powinien zostać rozstrzygnięty w przyszłym roku. Mowa o zakupie co najmniej trzech tego typu jednostek. Jednak warto pamiętać, że analizy w tym obszarze prowadzimy już przez kilkanaście lat i być może nawet wojna za naszą granicą tego impasu nie przełamie. To wynika m.in. z tego, że wśród polskich polityków różnych opcji marynarka jest traktowana po macoszemu.
Z jednej strony jest to zrozumiałe – by bronić naszej wschodniej granicy, potrzebujemy silnych wojsk lądowych, co widać m.in. w zakupach sprzętu pancernego i artyleryjskiego. Z drugiej strony rosyjska blokada Morza Czarnego i utrudnianie Ukrainie eksportu zboża, sabotaż infrastruktury krytycznej na Bałtyku czy też ataki rakietowe Huti na statki handlowe na Morzu Czerwonym pokazują, że marynarka jest niezbędna. Rozpoczętym zakupom morskim warto kibicować – marynarka za kilka lat wreszcie przestanie szorować po dnie.
Ale przy okazji dzisiejszego kładzenia stępki warto pochylić się też nad tym, gdzie odbędzie się budowa tych fregat. To Stocznia Wojenna. W tym celu właśnie powstaje imponujących rozmiarów hala – jej wysokość to ponad 40 m, co według inwestora czyni ją jednym z największych tego typu obiektów w Europie. Obiekt ma być gotowy już w czerwcu. Dlaczego to może dziwić? Jeszcze w 2016 r. o losach Stoczni Marynarki Wojennej (taką wówczas nazwę nosił ten zakład) decydował syndyk – zakład był w upadłości likwidacyjnej. Wówczas państwo polskie przekazało Polskiej Grupie Zbrojeniowej 300 mln zł na jej zakup. Przyznaję – byłem sceptyczny. Szczególnie gdy się okazało, że nagle stocznię zarejestrowano w Radomiu i zaczęli tam pracować krewni i znajomi królika z PiS. I mimo kilku zmarnowanych lat i licznych problemów po drodze dziś Stocznia Wojenna to zakład, który przynosi zyski i rozwija zdolności produkcyjno-remontowe. Co ważne, będzie miała co robić przez co najmniej następne osiem lat.
Jaki wniosek można wyciągnąć z tej historii? Państwo jest niezbędnym gwarantem finansowym, jeśli chodzi o tworzenie zdolności produkcyjnych dotyczących uzbrojenia. To finansowanie może być oczywiście zapewniane na dwa sposoby – albo przez bezpośrednie środki, albo przez długoletnie kontrakty, które pozwolą przedsiębiorstwom na inwestowanie własnych środków z perspektywą osiągnięcia zysków. Oczywiście z punktu widzenia podatnika to drugie rozwiązanie jest bardziej roztropne. Ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma. I dlatego cieszę się, że marynarka wreszcie ma wytyczony kurs na wynurzenie, a inwestycja państwa w Stocznię Wojenną nie oznacza utopienia pieniędzy. ©℗