W niedawnej wizycie Donalda Tuska w Kijowie najważniejsze nie było to, co załatwiono, lecz to, co odłożono na później: gospodarcze sprawy strategiczne, które będą kształtowały w najbliższych latach relacje Polski ze stowarzyszoną z UE Ukrainą. Chodzi głównie o handel i usługi – dwa wielkie pola rywalizacji.

Jakkolwiek chcielibyśmy się postrzegać jako państwo nowoczesne i pozostające w sferze bezpieczeństwa oraz komfortu gwarantowanego przez świat euroatlantycki, wciąż jesteśmy krajem rolniczym, budującym przewagi konkurencyjne na bazie tanich, ale relatywnie wysokiej jakości usług. Jeśli wziąć pod uwagę to, że przez wiele lat byliśmy też eksporterem czy oferentem taniej siły roboczej, w wymiarze gospodarczym łączy Polskę z Ukrainą znacznie więcej, niż mogłoby nam się wydawać. Oba państwa mają charakter rolniczy, usługowy i gastarbeiterski. Oba orientują się na centrum. I nie należy tego odczytywać jako pogardy dla pewnego zacofania i prowincjonalności. Takie są obiektywne uwarunkowania wynikające z potencjału, historii i położenia geograficznego.

Oba państwa w rolnictwie i usługach będą więc w UE rywalizowały. Spór o zboże czy szerzej – produkty rolne – oraz transport jest tylko tego zapowiedzią. Kontynuowanie przez rząd Tuska polityki Zjednoczonej Prawicy w tym obszarze można uznać wobec tego za informację pozytywną. Okazuje się, że w nowych odsłonach wojny polsko-polskiej panuje zrozumienie dla fundamentalnych interesów.

Co zatem się nie wydarzyło? I co jest kontynuacją polityki PiS? Tusk nie ustąpił wobec żądań Kijowa i nadal będziemy próbować ograniczać dostęp ukraińskich produktów rolnych do jednolitego rynku Unii. Tamtejsze władze walczą o ten dostęp, posługując się m.in. fałszywymi argumentami moralnymi: jeszcze do niedawna przekonywały, że Polska blokuje tranzyt zboża na globalne Południe. Zarówno PiS, jak i Tuskowi chodzi tymczasem o zamknięcie czy też ograniczenie dostępu do rynku polskiego, lecz nie o zakazanie tranzytu. Jakkolwiek brutalnie to zabrzmi, dla nas tranzyt jest sprawą trzeciorzędną.

PiS zamykał rynek dla zboża z Ukrainy za pomocą ceł. Tusk chce zastosować wariant Rumunia+, a więc wprowadzić zmodyfikowaną formę licencji dla rodzimych firm, które chciałyby sprowadzać zboża. W ten sposób można by było kontrolować ich napływ. Oba rozwiązania są niemal tym samym – to narzędzie protekcjonistyczne.

Czyli takie, jakie w obecnej sytuacji należy zastosować. Cele Kijowa są odwrotne. Chodzi o włożenie nogi w drzwi jednolitego rynku unijnego. Zafunkcjonowanie na nim przez fakty dokonane. Bez oglądania się na to, że jest to przede wszystkim nieuczciwa konkurencja – zboża ukraińskie są wielokrotnie tańsze i produkowane po niższych kosztach.

W wariancie najbardziej pesymistycznym, w którym ukraińskie rolnictwo jest objęte pełnoprawną ochroną UE łącznie z dopłatami, polscy rolnicy otrzymają ich o 30 proc. mniej

Rząd Tuska przeciw sobie ma i Kijów, i Komisję Europejską, która postrzega zbyt tego zboża jako formę finansowania ukraińskiej gospodarki w czasie wojny. Bruksela chce liberalizacji rynku. Aby firmy ukraińskie – w większości duże holdingi z kapitałem zagranicznym – zarabiały, a tocząca wojnę Ukraina miała erzac modelu rozwojowego. Dla precyzji trzeba dodać – ten erzac miałby powstać m.in. kosztem polskich rolników. UE w dużej mierze i tak finansuje potrzeby budżetowe Ukrainy. To finansowanie mogłoby być mniejsze, gdyby pojawił się trwały model rozwojowy. W warunkach wojny, braku wolnego dostępu do ukraińskich portów i zamkniętego nieba nie jest to możliwe. Nie oznacza to jednak, że Polska ma obowiązek ponosić koszty tego stanu rzeczy. Nie jesteśmy bogatym państwem i nie mamy obowiązku bycia szczodrym.

W czwartek miały ruszyć dwustronne rozmowy na szczeblu eksperckim między przedstawicielami ministerstw rolnictwa Polski i Ukrainy w celu wypracowania dwustronnego porozumienia w sprawie zboża. W przyszłą środę ma zapaść decyzja w sprawie tego, czy UE pozwoli na wolny handel produktami rolnymi z Ukrainy. Decyzja miała zapaść w ubiegłą środę. Przełożono ją za sprawą sprzeciwu Europy Środkowej. – W Polsce będzie można sprzedawać ukraińskie produkty tylko za zgodą polskich instytucji – mówił kilka dni temu Tusk. Rezultat jest taki, że przez cały czas jest utrzymywane embargo na zboże. Rząd negocjuje też kwoty na import ukraińskich cukru, mięsa drobiowego i jajek. Nawet nie kwoty, tylko punkt odniesienia. Chodzi o to, by były nim kontyngenty, które Ukraina wwoziła do UE przed 24 lutego 2022 r., przed wybuchem wojny na pełną skalę, a nie np. w 2023 r., gdy te ilości były rekordowe.

Państwa Europy Środkowej – Polska, Słowacja, Węgry, Rumunia i Bułgaria – chcą też wprowadzenia mechanizmu korygującego, do którego można by się odwołać, gdyby zalew tanich produktów z Ukrainy wpływał niekorzystnie na rolników w tych krajach.

Mechanizm korygujący pojawi się pewnie również w rozmowach o transporcie.

Tuskowi udało się przed wyjazdem do Kijowa doprowadzić do zawieszenia protestów przewoźników na granicy. Ukraińcy zobowiązali się do pewnych ustępstw, m.in. liberalizacji zasady e-kolejki. W tej dyskusji nie chodzi jednak o technikalia, tylko o filozofię robienia biznesu. Polacy chcą powrotu do systemu pozwoleń na wjazd do UE. Ukraińcy wolnego i nieograniczonego wjazdu swoich tirów. I konkurowania w nieuczciwy sposób z Polakami przez świadczenie usług – jak przekonują rozmówcy DGP zaangażowani w negocjacje z Kijowem – nawet ośmiokrotnie taniej niż nasze.

Powrotu do systemu pozwoleń sprzed wojny najpewniej nie będzie. Ale rząd polski, jeśli chce ochronić ważną część rynku usług, będzie musiał znaleźć coś, czego pozwoleniem się nie nazywa, ale co w istocie nim jest. Ma do tego okazję. Obecnie są finalizowane rozmowy KE–Kijów na temat nowej umowy transportowej, która będzie obowiązywała od czerwca 2024 r. Polska może wykonać manewr minimum – wylobbować mechanizm korygujący, polegający na tym, że to polscy kierowcy udowadnialiby, że ponoszą straty w konkurencji z Ukraińcami, i tym samym wywołać reakcję KE. Albo sięgnąć po znacznie więcej – czyli bić się z Kijowem przy użyciu dawnego pojęcia dumpingu socjalnego, którym Francja i Niemcy przycinały polski transport, forsując pakiet mobilności. To znacznie trudniejsza praca, ale dająca większą ochronę dla naszego biznesu. Tusk ma zatem wybór między udawanym a realnym protekcjonizmem.

Trzecim wyjściem jest kapitulacja, polegająca na pozwoleniu, aby wielokrotnie tańsza branża ukraińska zaorała w ciągu kilku lat polską. Czyli wariant, w którym znów to Polska w ukryty sposób finansuje erzac modelu rozwojowego wojennej Ukrainy. Kierowcy na taki krok się najpewniej nie zgodzą i jeśli rząd Donalda Tuska pójdzie na zbyt duże ustępstwa, wrócą na granicę z protestem.

I rolnictwo, i transport pokazują, że niezależnie od barw politycznych sprzeczności w interesach Kijowa na drodze do UE i Warszawy w UE są oczywiste. Niewykluczone, że Ukraina nie będzie pełnoprawnym członkiem Unii Europejskiej w przewidywalnej przyszłości i pozostanie podmiotem wiecznie stowarzyszonym. Niemniej jednak dziś kształtuje ona swoje relacje gospodarcze i dostęp do jednolitego rynku. A to będzie miało bezpośrednie konsekwencje dla Polski.

W wariancie najbardziej pesymistycznym, w którym ukraińskie rolnictwo jest objęte pełnoprawną ochroną UE łącznie z dopłatami, polscy rolnicy – jak wynika z obliczeń Rady UE, które publikował dziennik „The Financial Times” – otrzymają ich o 30 proc. mniej. W optymistycznym wariancie władzom w Warszawie w porozumieniu z Komisją Europejską uda się zbudować system protez, mechanizmów korygujących i okresów przejściowych, który zabezpieczy polski biznes.

Nie ma jednak sensu ukrywać, że ten kształtujący się nowy ład odbije się na Polsce. O ile w polityce bezpieczeństwa mamy z Ukrainą tożsame interesy, o tyle gospodarka to obszar rywalizacji. Można dziś próbować „malować lwa według pazura” i szacować koszty integracji Ukrainy z UE. Można też udawać, że sprawę załatwią miłe deklaracje i ordery Jarosława Mądrego dla polskich polityków. ©Ⓟ