Minęło już ponad 20 lat od utworzenia pierwszej, zarazem najsławniejszej sejmowej komisji śledczej – tej, która badała aferę Rywina. Odbieraliśmy ją wówczas nie tylko jako efektowny, transmitowany na żywo spektakl polityczny, lecz także jako narzędzie oczyszczenia. Pozwalała wejść w tajniki życia publicznego, pokazując gry i zabawy elity, akurat tej związanej z postkomunistyczną lewicą, na styku mediów i instytucji politycznych. Odsłonięto przed nami korupcyjny mechanizm.

Coraz mniej skuteczne

Ale wrażenie oczyszczenia okazało się nietrwałe. Choć na skutek parlamentarnych tricków Sejm przyjął raport posła Zbigniewa Ziobry z PiS (potem oskarżanego przed innymi komisjami za działalność z czasów, kiedy kierował resortem sprawiedliwości), nikt nie poniósł odpowiedzialności karnej ani konstytucyjnej. Co więcej, choć nawoływał do tego poseł Jan Rokita z PO, nie wyciągnięto też wniosków systemowych – mających choćby zapewnić procesowi legislacyjnemu większą przejrzystość. Jedynym efektem prac komisji była atmosfera uważniejszego patrzenia władzy na ręce. Ona także, wraz z zaostrzaniem się polaryzacji, szybko wyparowała.

Owszem, sejmowe komisje śledcze nadal powoływano, ale głównie jako narzędzie rozliczania poprzedniej władzy przez tych, którzy przyszli po niej. To dlatego Sejm z lat 2007–2011 próbował osądzić pisowskie służby specjalne oraz badać okoliczności śmierci posłanki SLD Barbary Blidy. Winny miał być minister Ziobro, którego jednak nie zdołano postawić przed Trybunałem Stanu. Z kolei Sejm wybrany w 2015 r. zajął się aferą Amber Gold i szukał patologii w systemie naliczania i pobierania VAT – tym razem wskazywano na nieprawidłowości w koalicji PO-PSL. Wyniki za każdym razem okazywały się mniej efektowne niż wstępne tezy, choć jakieś kawałki patologicznych mechanizmów wychwytywano. Zarazem samo wnioskowanie o powołanie komisji śledczej stało się ulubioną metodą politycznego dyskursu. Kolejne parlamentarne większości na ogół wnioski odrzucały, argumentując, że do wyjaśnienia wystarczą zwykłe procedury wymiaru sprawiedliwości. Które skądinąd zwykle nie wystarczały.

Warto tu przypomnieć, że komisja badająca wizytę Lwa Rywina u Adama Michnika doprowadziła bardzo szybko do częściowej erozji SLD. Niektórzy posłowie wybrani z jego list pozwalali na pogłębianie badań kłopotliwych dla premiera Leszka Millera. To zapewniło tej komisji większe sukcesy. Teoretycznie błąd Millera powtórzył Donald Tusk, pozwalając pod koniec 2009 r. na powołanie komisji śledczej badającej aferę hazardową obciążającą polityków jego obozu. Zrobił to po przeciekach z działań operacyjnych prowadzonych przez CBA. Ale finał był całkiem inny. Zwarta partyjna większość PO-PSL napisała raport raczej zaciemniający niż rozjaśniający korupcyjne podejrzenia. Tomasz Nałęcz, polityk lewicy, stał się w latach 2003–2004 symbolem drążenia niemiłych tajemnic własnego obozu jako szef komisji rywinowej. Mirosław Sekuła, poseł PO, przewodniczący komisji hazardowej, robił wszystko, co mógł, aby opozycja nie przeforsowała swoich tez. I wystarczyło mu do tego mechaniczne poparcie kolegów.

Pod tezę

Obecna sejmowa większość ruszyła z komisjami śledczymi już na samym początku kadencji – do tej pory nigdy jeszcze nie powoływano ich na pierwszym czy drugim posiedzeniu izby. Teraz stały się częścią większej całości: rozpisanego na wiele etapów przedsięwzięcia „rozliczania PiS-owskiego państwa”.

To, że to tylko jeden z elementów, przesądza trochę o tym, że tym razem nie będzie wielkiego, a może nawet i średniej jakości widowiska. Pierwsza z trzech komisji – ds. wyborów kopertowych – właśnie ruszyła. Ale potencjalnie sensacyjne, dwudniowe przesłuchanie byłego wicepremiera Jarosława Gowina odbyło się akurat w apogeum sporów wokół wygaszania mandatów oraz zamykania polityków PiS Mariusza Kamińskiego i Macieja Wąsika. W efekcie mało kto obserwował obrady komisji, a w relacjach medialnych zeszły one na dalszy plan. Jeśli jej przewodniczący, Dariusz Joński z KO, liczył na popisy przed kamerami, musiał być zawiedziony. Te czasy ewidentnie minęły. A kolejne polityczne wojny, teraz z kolei wokół przechwytywania przez nowego ministra sprawiedliwości zabetonowanej ustawą przez poprzednią władzę Prokuratury Krajowej, są i aktualniejsze, i bardziej spektakularne.

Tu swego rodzaju nowością jest co innego. Powoływanie komisji szukającej dowodów na niekorzyść byłej (częstsze) czy aktualnej (o wiele rzadsze) władzy zawsze pociągało za sobą formułowanie przez wnioskodawców czegoś w rodzaju wstępnego aktu oskarżenia. Zapisywano go we wniosku. Zarazem parlamentarzyści zabierający głos w sprawie zachowywali przynajmniej pozory powściągliwości; mówili: podejrzewamy, ale rozstrzygną wyjaśnienia. Gdy śledzi się debaty nad powołaniem ostatnich komisji, można odnieść wrażenie, że posłowie koalicji wiedzą już wszystko, że przesądzają o wszelkich winach. Co więcej, że permanentne osądzanie poprzedniej epoki staje się nie tylko istotnym, ale podstawowym narzędziem uprawiania polityki przez nową większość. Właściwie receptą na rządzenie.

Nie mam nic przeciw wyjaśnieniu sprawy podsłuchiwania polityków i ludzi opozycji przez system Pegasus. Kiedy padają tak ciężkie oskarżenia, publiczne wyjaśnienia to jedyna droga. Związana zresztą ze swoistą pedagogiką. Żadne służby nie powinny w przyszłości sięgać po podobne metody. Oczywiście pojawi się natychmiast problem z pogodzeniem tej pedagogiki z pokaźnym katalogiem tajemnic przynależnych służbom oraz prokuratorskim śledztwom. To stwarza, obu skądinąd stronom, oskarżającej i broniącej poprzedniej władzy, sposobność do manipulacji. Ale to napięcie było wpisane w logikę takiej formy dochodzenia do prawdy.

Jestem też ciekaw, co wyniknie z prac komisji mającej zbadać aferę wizową. Podczas kampanii słuchaliśmy o sprowadzonych za łapówki setkach tysięcy cudzoziemców (ówczesna opozycja) albo o niewielkiej liczbie przypadków już wykrytych (rządząca Zjednoczona Prawica). Prawdopodobnie istnieje jakaś rzeczywistość, która pozwala przyjąć bądź wykluczyć którąś z tych wersji (albo poznać jakąś trzecią).

Granie „śmiertelnym zagrożeniem”

Od razu jednak nabieram wątpliwości, kiedy czytam uchwałę powołującą do życia komisję mającą zbadać wybory kopertowe. Wpisano do niej pytania o prawne i finansowe mechanizmy towarzyszące przedsięwzięciu. Ale wpisano i coś więcej. Celem komisji ma być „ustalenie, czy przeprowadzenie wyborów Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej w 2020 r. w formie głosowania korespondencyjnego w czasie trwania pandemii COVID-19, mogło sprowadzić niebezpieczeństwo dla życia lub zdrowia wielu osób, powodując zagrożenie epidemiologiczne lub szerzenie się choroby zakaźnej”.

Dalej ta myśl jest rozwijana w obszernym uzasadnieniu, w którym cytuje się również wypowiedzi specjalistów. Przypomina się słowa dr. Tomasza Dzieciątkowskiego, wirusologa z Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego: „Należy przyjąć, że wirus utrzymuje się na papierze przez dobę. (...) W jakiś sposób trzeba liczyć te wszystkie głosy i jestem zdecydowanym zwolennikiem przesunięcia terminu wyborów. (…) A dlaczego mamy narażać potencjalnie listonosza czy sąsiada na konsekwencje zakażenia koronawirusem? Dalej apeluję: przesuńmy wybory”. Przypomina się wypowiedź z radia TOK FM wirusologa, prof. Włodzimierza Guta: „Wszystkie zbiorowiska ludzkie sprzyjają rozprzestrzenianiu się epidemii. Jeśli narażają chociaż małą grupę osób, to wybory nie mają sensu”. Oraz słowa prof. Krzysztofa Simona, specjalisty ds. chorób zakaźnych: „Myślący, nastawieni propublicznie i proobywatelsko Polacy mają teraz zupełnie inne problemy niż wybory kogokolwiek. Namawianie, by odbyły się teraz, jest antypolskie”.

W wystąpieniach podczas debaty nad powołaniem komisji posłowie koalicji grzmieli o „kopertach śmierci”, zupełnie jak wiosną 2020 r. Celem tego dochodzenia jest nie tylko udowodnienie, że rząd Morawieckiego naginał prawo, usiłując zdążyć z nową formułą wyborów, a ostatecznie zmarnował znaczne środki wydane na tę formułę. Celem jest oskarżenie tamtego premiera oraz jego ministrów o narażenie ludzi na śmiertelne niebezpieczeństwo.

Wiosną 2020 r. myślałem tak jak cytowani specjaliści. Uważałem, że nie można ryzykować ludzkiego zdrowia, dochodziły do tego zastrzeżenia dotyczące samej organizacji głosowania. Było jasne, że będą one polem do nieprawidłowości, a może nadużyć, te zaś podważą prawomocność prezydenckiej elekcji. Dlatego kibicowałem Gowinowi w jego wysiłkach, aby znaleźć formułę pozwalającą te wybory przełożyć. Skądinąd było o tę formułę trudno z powodu prawnych wymogów. W końcu Jarosław Kaczyński się ugiął i wybory odbyły się nie w maju, lecz w lipcu, także za zgodą ówczesnej opozycji, i w formie dużo ryzykowniejszego, zwykłego głosowania przy urnach. A oto, co przypomina Piotr Trudnowski z Klubu Jagiellońskiego: „Liczba zakażeń 12 lipca 2020 r. według Ministerstwa Zdrowia była większa niż 10 maja, na kiedy planowano głosowanie korespondencyjne. Gdyby przypadkiem komisja uznała, że odpowiedzialni za planowanie głosowania korespondencyjnego 10 maja «sprowadzali niebezpieczeństwo dla życia lub zdrowia wielu osób», to tym bardziej należałoby to powiedzieć o wszystkich, którzy namawiali do głosowania dwa miesiące później”.

Czyli o całej klasie politycznej, a nie tylko obozie wtedy rządzącym. Który, prawda, naginał prawo, żeby zdążyć z wyborami korespondencyjnymi, ale ostatecznie uzyskał coś w rodzaju zgody narodowej odnośnie do ich przełożenia, skądinąd na nielogicznych podstawach. A teraz za pierwsze ma być sądzony, a drugiego się nie zauważa.

Gdzie prawa opozycji

Posłowie PiS zasiadający w komisji próbują dowieść nawet dalej idącej tezy. Oskarżają zdominowany przez tamtą opozycję Senat oraz opozycyjne samorządy, że sabotowały formę korespondencyjną w konkretnym celu politycznym: by pozwolić PO podmienić prezydenckiego kandydata. Dołującą w sondażach Małgorzatę Kidawę-Błońską na szybko zyskującego popularność Rafała Trzaskowskiego. Nie wiem, czy był to spisek, czy wyszło tak niejako przy okazji. Nie wiem, czy Gowin szukał przesunięcia wyborów z powodów obywatelskich, czy dlatego, że, jak dowodzi PiS, już przenosił się na stronę opozycji. Jestem przekonany, że pierwotna teza nowej koalicji jest naciągana. I że prawicowa opozycja powinna mieć pełne prawo dowodzenia swojej kontrtezy. Oczywiście posłowie PiS o tym podczas obrad komisji mówią. Ale już prawa do wezwania na przesłuchania prominentnych polityków PO na czele z Kidawą-Błońską i Trzaskowskim im odmówiono. Rzecz w tym, że reguły komisji śledczej są takie, iż decyzje proceduralne są zawsze w rękach większości. Ona może w praktyce ustawiać postępowanie wedle swoich politycznych potrzeb.

W krótkim zachłyśnięciu się w Polsce komisjami śledczymi jako szansą na większą transparentność dużą rolę odgrywał wzorzec amerykańskich dochodzeń parlamentarnych. W USA każda komisja Izby Reprezentantów i Senatu jest komisją śledczą, ma prawo wzywać świadków i zmuszać ich do zeznań. Uznawano to zawsze za gwarancję tego, że obie izby Kongresu będą dobrze poinformowane w zakresie reguł prawa i jego konsekwencji. Te komisje mają wielką władzę. Zdaniem niektórych zbyt wielką, ale ewentualne napięcia bywały łagodzone przez często ponadpartyjną naturę dochodzeń. Które na dokładkę kończono konkluzjami dotyczącymi kształtu ustawodawstwa, a nie tylko satysfakcją z napiętnowania tej czy tamtej osoby obwinianej o nadużycia.

Ten ponadpartyjny charakter amerykańskich dochodzeń jest gwarantowany ważną regułą. Otóż każdy członek takiej komisji ma prawo wezwać świadka albo pozyskać i przedstawić dowód w sprawie. Większość nie może mu tego odmówić. W Polsce natomiast nie tylko konkluzje, lecz także poszczególne fazy dochodzenia są uzależnione od woli partyjnej większości. Nic dziwnego, że poza kilkoma wyjątkami komisje śledcze stały się narzędziem piętnowania oraz karania opozycji przez aktualnie rządzących. W kolejnych kadencjach odpowiadało to raz jednym, raz drugim.

Wypadałoby to zmienić, nawet za cenę wydłużenia takich dochodzeń, jeśli ma z nich wynikać coś trwałego. Ale naturalnie żadna większość sama się nie ograniczy. W tej kadencji posłowie nowej koalicji nie ukrywają, że dochodzenia parlamentarne to bat na PiS. Mają być jednym z narzędzi rozmontowywania „PiS-owskiego systemu”.

To zmienia skądinąd stosunek elit prawniczych do komisji śledczych. Na początku były traktowane sceptycznie, a nawet krytycznie. Postulowano rozmaite ograniczenia przedmiotu zainteresowania parlamentarnych śledczych. Oburzeniem reagowano na próbę wzywania na przesłuchanie prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego czy potem – w komisji badającej patologie bankowe, wymyślonej przez PiS – prezesa NBP Leszka Balcerowicza, bo przecież „oni nie odpowiadają przed Sejmem”. Dziś takich zastrzeżeń nie słyszymy. Komisje powinny być silne, skoro „walczą z PiS”.

Amerykańskie komisje mogą wzywać każdego, także zwykłego obywatela. Za to śledczy są zobowiązani do jednego: do poszanowania praw mniejszości – to dotyczy także prawa każdej z partii do zgłaszania tych członków, których one obdarzają zaufaniem. W obecnym politycznym klimacie w Polsce będzie z tym chyba jeszcze większy kłopot niż w poprzednich kadencjach Sejmu. Na uwagę zasługują też majaczące w tle tych dochodzeń oskarżenia o łamanie prawa kierowane pod adresem obecnej większości.

Takie decyzje jak zmiana władz TVP czy wymiana prokuratora krajowego są mocno podejrzane jako naruszające lub omijające ustawy. W tych warunkach rozliczanie PiS-owskich polityków z nieposzanowania procedur, np. w kontekście prac nad wyborami korespondencyjnymi, brzmi sztucznie. Także i z tych powodów nie wróżę komisji posła Jońskiego szczególnego rozgłosu. Ma znaleźć „coś na PiS”, ale kiedy w końcu znajdzie, większych emocji to nie wzbudzi. ©Ⓟ