Skład, a zwłaszcza program nowego rządu mogą zatem nie mieć większego znaczenia. W sprawach gospodarki i bezpieczeństwa powinniśmy się spodziewać kontynuacji. Nikt przecież nie zaryzykuje odwrócenia się od nas zagranicznych inwestorów, od których zależy dobrobyt milionów Polaków.

Są trzy kluczowe czynniki determinujące możliwości działania nowej koalicji, która wkrótce przejmie władzę. Po pierwsze – i najważniejsze – Polska jest krajem półperyferyjnym, którego politykę w dużej mierze determinują czynniki zewnętrzne. Pomimo deklaracji premiera Mateusza Morawieckiego sprzed ośmiu lat wciąż funkcjonujemy w modelu tzw. rozwoju zależnego. Wystarczy zauważyć, że napływ bezpośrednich inwestycji zagranicznych w 2022 r. osiągnął rekordowe prawie 30 mld dol. Inwestorzy niewiele więc sobie robili z pohukiwania ówczesnej opozycji, że Polska to niedemokratyczne państwo, z którego zagraniczny kapitał ucieka. Przestało nawet dziwić, że premier Morawiecki jeździ po kraju, by otwierać nowe fabryki globalnych koncernów.

Skład, a zwłaszcza program nowego rządu mogą zatem nie mieć większego znaczenia. W sprawach gospodarki i bezpieczeństwa powinniśmy się spodziewać kontynuacji. Nikt przecież nie zaryzykuje odwrócenia się od nas zagranicznych inwestorów, od których zależy dobrobyt milionów Polaków – zarówno bezpośrednio (zatrudnienie, wyższe wynagrodzenia), jak i pośrednio (podatki dochodowe od osób fizycznych i prawnych). Nie jest przypadkiem, że jedyna formacja, która postuluje postawienie im pewnych warunków – partia Razem – wypisała się z rządu, zanim zdążył on powstać.

Analogicznie wygląda sytuacja w polityce zagranicznej. Co prawda można oczekiwać zmiany języka, ale – tak jak w przypadku gospodarki – strukturalne uwarunkowania naszej pozycji międzynarodowej nie zmienią wraz z powstaniem rządu dotychczasowej opozycji. Dalej będziemy zależni od amerykańskich gwarancji bezpieczeństwa, które może zachwiać potencjalna wygrana Donalda Trumpa w wyborach prezydenckich w listopadzie 2024 r. Wciąż będziemy zależni od unijnego rynku wewnętrznego i wspólnej polityki klimatycznej, bo przecież nawet rząd Zjednoczonej Prawicy musiał dawać przyzwolenie na takie inicjatywy jak Europejski Zielony Ład z flagowym programem „Fit for 55” na czele. Wreszcie niewiele zmieni się w naszych relacjach z Niemcami – zarówno ze względu na politykę bezpieczeństwa, jak i stopniowe uniezależnianie się od gospodarki naszych zachodnich sąsiadów stosunki między Berlinem a Warszawą pozostaną napięte. Zresztą PO poparła w Sejmie postulat, by upominać się od RFN o zadośćuczynienie za straty wojenne. Nie jest przypadkiem, że Donald Tusk, zapytany w Brukseli o plany reformy traktatów unijnych na podstawie propozycji niemiecko-francuskiej, odpowiedział wyraźne „nie”. Jestem przekonany, że podobnie podejdzie do tematu dołączenia do strefy euro, nawet gdyby publicznie zadeklarował, że to świetny pomysł.

Może nasza sytuacja nie wygląda tak beznadziejnie jak w przypadku mniejszych państw, ale wciąż nasz wpływ na procesy globalne, a nawet europejskie, pozostaje znikomy. Za sprawą relatywnie szybko rosnącego u nas PKB i problemów wewnętrznych państw tzw. starej UE nasza pozycja na Starym Kontynencie będzie się zmieniać, ale średniaka, który ma nadzieje na wybicie się, będzie też źródłem nowych napięć.

Co więcej, jeśli w perspektywie najbliższego roku czy dwóch lat konflikt w Ukrainie ulegnie zamrożeniu albo Kijów będzie musiał się pogodzić z porażką (co mniej prawdopodobne, ale wykluczyć się nie da), musimy się liczyć z tym, że zmobilizowane wojska rosyjskie staną na Bugu. Nawet jeśli go nie przekroczą, polska polityka wejdzie w tryb nadzwyczajny – trochę jak w czasie pandemii COVID-19, kiedy całe państwo musiało zająć się radzeniem sobie z tym wyzwaniem. Nie można wykluczyć scenariusza, że za kilka czy kilkanaście miesięcy nowy rząd znajdzie się w podobnej sytuacji co gabinet premiera Morawieckiego w marcu 2020 r. lub w lutym 2022 r.

Logika Tuska

Drugi czynnik: rząd złożony z przedstawicieli tak wielu środowisk musi choćby w minimalnym stopniu uwzględniać ich interesy. To oznacza, że ministerialne stołki przypadną nie tylko czterem muszkieterom (Tusk, Hołownia, Kosiniak-Kamysz, Czarzasty), ale zapewne także mniejszym ugrupowaniom, takim jak: Nowoczesna, Zieloni, Inicjatywa Polska, Centrum dla Polski czy „stara” Wiosna. To zaś powoduje, że wbrew pierwotnym zapowiedziom resortów będzie raczej więcej niż mniej. A nawet jeśli tak nie się stanie, to przyszły rząd będzie mocno rozczłonkowany, a przez to słaby. W praktyce oznacza to też, że projekty ustaw będą służyć bardziej wzmocnieniu pozycji politycznej danego ugrupowania niż wprowadzaniu rzeczywistych reform. Oczywiście nie twierdzę, że nowy rząd będzie ignorować problemy obywateli albo odstąpi od realizacji swojego programu. Chodzi raczej o to, że to ostatnie będzie wtórne wobec logiki rozgrywek politycznych. Doskonale było to widać przez ostatnie cztery lata: Zjednoczona Prawica nieustannie zmagała się z frakcyjnymi konfliktami, które niemal sparaliżowały ją w drugiej kadencji.

Wszystko to wiąże się z trzecim czynnikiem, a mianowicie logiką uprawiania polityki przez Donalda Tuska. Choć część komentatorów argumentuje, że były przewodniczący Rady Europejskiej zmienił się przez kilka lat pobytu w Brukseli, traktuję takie tezy sceptycznie. W rzeczywistości Tusk przeszedł jedną wielką metamorfozę po wyborczych porażkach w 2005 r. W opowieściach i we wspomnieniach osób, które współpracowały z byłym (i przyszłym) premierem, uchodzi on za osobę niezwykle sprytną, która potrafi genialnie manipulować i wyprowadzać w pole swoich partnerów. Praca w UE co najwyżej pozwoliła mu udoskonalić te swoje talenty. Trudno podejrzewać, by mając w ręku kartę najsilniejszej partii koalicyjnej, przegrał negocjacje – nawet jeśli uznać, że za partnerów ma zawodników wagi ciężkiej, bo zarówno Włodzimierz Czarzasty, jak i Władysław Kosiniak-Kamysz nie są politycznymi żółtodziobami. Pierwszy przeprowadził fuzję Lewicy i Wiosny, wycinając z uśmiechem na ustach potencjalnych konkurentów do władzy w ugrupowaniu. Drugi dwukrotnie przyniósł PSL sukces w wyborach parlamentarnych, mimo że wielu skazywało tę formację na utonięcie pod progiem. Zresztą po zejściu ze sceny politycznej Kaczyńskiego i Tuska Kosiniak-Kamysz ma papiery, by zostać na niej gwiazdą. Ale na razie wciąż jest zawodnikiem, który gra co najmniej ligę niżej od lidera Platformy.

Wchłonąć albo zatruć życie

Tusk gra na zmęczenie przeciwnika i rozpoznanie słabości pozostałych graczy – zarówno w partiach koalicyjnych, jak i wewnątrz Platformy. Jego celem jest mieszanie w politycznym kociołku tak długo, jak to możliwe. Skoro prezydent Duda nie powierzył mu stanowiska premiera w pierwszym kroku, to nowy rząd poznamy dopiero przed Bożym Narodzeniem. Do tego czasu na giełdzie nazwisk potencjalnych ministrów będzie jeszcze spory ruch. Niewykluczone, że sprawy rozstrzygną się krótko przed oficjalnym ogłoszeniem składu nowego gabinetu.

Pierwszy etap rozgrywki Tuska jest już za nami. Trudno nie odnieść wrażenia, że jego celem było pozbycie się partii Razem (nie bez udziału Włodzimierza Czarzastego) i zdezawuowanie całej Lewicy w oczach jej wyborców. Umowa koalicyjna była do tego doskonałym narzędziem. Wystarczyło wyrzucić do kosza wszystkie postulaty partii Razem, by ekipa Adriana Zandberga i Magdaleny Biejat nie miała innego wyjścia, jak wycofać się z zamiaru wejścia do rządu. Jednocześnie z umowy koalicyjnej wyrzucono kwestie światopoglądowe – oficjalnie na skutek sprzeciwu Trzeciej Drogi. Dzień później w przemówieniu z okazji 11 listopada Tusk w 80 sekund wygłosił nacjonalistyczny manifest, w którym stwierdził m.in., że „naród jest świętością”, a wykorzystywanie go do własnych celów to świętokradztwo (słowo „naród” padło w sumie dziewięciokrotnie). Wyborcy Lewicy mogli być mocno skonfundowani tym, do jakiego gabinetu mają wejść ich reprezentanci.

Czy to oznacza, że nowy rząd porzucił temat aborcji i związków partnerskich? Absolutnie nie. Na razie Trzecia Droga może czuć się silna, ale gdy będą się zbliżać wybory samorządowe, Donald Tusk znowu wyciągnie liberalną agendę światopoglądową, żeby zatruć życie bardziej konserwatywnym ludowcom. Jeśli moja analiza jest trafna, to dla lidera PO wszystkie tematy programowe są wyłącznie elementem gry.

Skoro mowa o ludowcach, to z perspektywy Tuska MON wydaje się idealnym resortem dla Kosiniaka-Kamysza – z jednej strony go wzmocni, z drugiej – utrudni budowanie partii, bo w obliczu zagrożeń na wschodzie będzie mieć na stanowisku ministra obrony ręce pełne roboty. Gdyby lider PSL przejął resort gospodarki, mógłby go wykorzystać do obsługiwania potrzeb swojego nowego, przedsiębiorczego elektoratu. A na to Tusk nie pozwoli.

Analogicznie Lewica nie może dostać ministerstwa edukacji czy kultury, bo w ten sposób zyskałaby narzędzia, które pozwoliłyby jej się odróżnić od Platformy. A celem Tuska jest raczej jej wchłonięcie – oczywiście bez tych „wariatów” z Razem. Przyznanie Krzysztofowi Gawkowskiemu tek wicepremiera i ministra cyfryzacji, a fotela marszałka Sejmu – Włodzimierzowi Czarzastemu (w drugiej części kadencji) wydaje się zatem bezpiecznym kompromisem. Jeśli trzymać się logiki Tuska, to Lewicy warto powierzyć resorty, w których bez pieniędzy niewiele da się zrobić, a których nie może odrzucić. Nie będzie więc wielkim zdziwieniem, jeśli przypadnie jej zdrowie, budownictwo albo kolej. Niewykluczone, że na osłodę dostanie jeszcze Ministerstwo Rodziny i Polityki Społecznej, ale tu pole działania po waloryzacji 500+ będzie mocno ograniczone.

W tej układance ciekawe miejsce zajmuje Szymon Hołownia. Udało mu się ugrać fotel marszałka Sejmu, który może mu zapewnić doskonałą trampolinę do zwycięstwa w wyborach prezydenckich w 2025 r. Niespecjalnie wierzę w hipotezę, że Tusk nie docenił lidera Polski 2050 albo nie wiedział o jego politycznych aspiracjach. Może podejrzewał, że ugrzęźnie on w werbalnych potyczkach z posłami PiS? Nawet jeśli, to ryzyko, że na stanowisku marszałka gwiazda Hołowni rozbłyśnie, wydaje się znaczne. No chyba że Tuskowi jest na rękę wzmocnienie go kosztem Rafała Trzaskowskiego. Nie wykluczam bowiem, że w 2030 r., na koniec swojej kariery w rządzie, szef Platformy zechce zostać prezydentem. A ewentualna wygrana Trzaskowskiego w 2025 r. pokrzyżowałaby mu plan startu.

Kontrola totalna

Nie będę zaskoczony, jeśli w skład nowego gabinetu wejdzie spora grupa kobiet. Powtórka z ostatniego rządu Zjednoczonej Prawicy, w którym znalazła się jedna (Marlena Maląg), jest nie do pomyślenia. Dziś na giełdzie krążą nazwiska w szczególności dwóch polityczek: Izabeli Leszczyny, typowanej do Ministerstwa Zdrowia, i Barbary Nowackiej, którą przymierza się do Ministerstwa Edukacji. Obie nie mają silnej pozycji w partii i nie znają się jeszcze na tematyce, którą miałyby się zajmować. W logice Tuska są zatem idealnymi kandydatkami. Z tego samego powodu nie sądzę, żeby Borys Budka został ministrem sprawiedliwości.

Z pewnością przywódca PO będzie kontrolować najbardziej wpływowe ministerstwa, takie jak resort spraw wewnętrznych (odpowiada m.in. za nominacje wojewodów), MSZ (nominacje ambasadorów), Ministerstwo Finansów, Ministerstwo Aktywów Państwowych i resort funduszy unijnych. Zapewne przyszłemu premierowi będzie też zależeć na nadzorowaniu polityki gospodarczej, choć kwestie MŚP może oddać partnerom z Polski 2050. Ta może dostać też Ministerstwo Środowiska (bez energetyki) oraz szkolnictwo wyższe i naukę (na tym drugim, podobnie jak na zdrowiu, trudno się zbudować – zwłaszcza bez pieniędzy).

Rozważania te nie mają większego znaczenia dla polityki publicznej. Nowy rząd skoncentruje się głównie na symbolicznym spełnieniu kluczowej obietnicy wyborczej, czyli rozliczeniu PiS. Zaraz potem będzie już mieć na głowie wybory samorządowe i europejskie. Co najwyżej wrzuci propozycje mniej istotne, żeby pokazać, że coś robi – jak np. dofinansowanie in vitro czy komisje śledcze, których zadaniem byłoby symboliczne prześwietlenie rządów PiS. ©Ⓟ