Miały być tańce w wynajętym klubie, skończyło się na szybkim rozbiciu w podgrupy. Wieczór wyborczy Konfederacji zmienił się w ponurą stypę.
Przed wejściem do klubu Space Events na Kolejowej w Warszawie stoi wianuszek młodych mężczyzn. Białe koszule, krawaty, trencze, w dłoniach – papierosy. Sytuacja jest nerwowa, bo pierwsze nieoficjalne sondaże pokazują, że Konfederacja ledwie przeskakuje próg wyborczy. A to jeszcze może się zmienić, bo frekwencja idzie na rekord. Wszyscy mają w pamięci poprzednie wybory, kiedy przedwyborcze sondaże nie dawały partii szans na skok ponad próg. Tymczasem kolejne dni ostatecznie przyniosły jej 11 mandatów w Sejmie. Tym razem jednak może być odwrotnie.
Tuż przed 21 działacze gromadzą się pod sceną. Odliczanie jak na Sylwestra nie przynosi jednak radości, ale westchnienie zawodu. W sondażach exit polls przeprowadzonych przez Ipsos partia ma 6,2 proc. To katastrofa. Jeszcze 12 października IBRIS dawał tej partii o 3 punkty proc. więcej.
Plan był taki: Konfederacja miała zostać rozgrywającym powyborczej sytuacji. Wiadomo było, że PiS nie będzie rządzić samodzielnie. Partia Sławomira Mentzena miała po pierwsze zdobyć co najmniej 15 mandatów (dawałoby jej to możliwość stworzenia klubu parlamentarnego, dziś ma jedynie koło i niewystarczającą liczbę posłów, by składać samodzielnie projekty ustaw). Po drugie plan zakładał, że odmówi wejścia do rządu z którąkolwiek ze stron.
W ramach negocjacji z opozycją, Konfederaci chcieli dostać marszałka Sejmu, którym miałby zostać Krzysztof Bosak. Plan zakładał zmiany w regulaminie Sejmu, między innymi pozbycie się zamrażarki, czyli mechanizmu, który umożliwia przetrzymywanie projektów ustaw.
Taki scenariusz można dziś jednak odłożyć na półkę. Nawet jeśli Konfederacja wejdzie do Sejmu, jej rola będzie marginalna. I jej liderzy to wiedzą. - Nie ma co ukrywać, nawet jeżeli wynik nie jest dokładny, to pokazuje, że nam się nie udało. Uzyskaliśmy wynik niższy, niż ktokolwiek się spodziewał – mówił chwilę po 21 Sławomir Mentzen. Choć, biorąc winę za porażkę na siebie, zachował dużą klasę, dla jego zwolenników było to druzgoczące przemówienie. Określił też dalszą rolę konfederatów w polityce: - Podobnie jak poprzednio, będziemy psuć samopoczucie pozostałym partiom, widząc świat inaczej niż oni. Będziemy mówić prawdę, niezależnie od tego, ilu osobom to nie będzie się podobało – dodał. Przyznał, że sam nie zdecydował jeszcze o własnym losie.
Nieco więcej optymizmu miał Krzysztof Bosak. Drugi z liderów ugrupowania zwrócił uwagę, że trzeba teraz skupić się na kampanii samorządowej. Bosak to jednak, w odróżnieniu od Mentzena, doświadczony polityk, także w przegrywaniu. Pierwszy raz wszedł do Sejmu w 2005 roku z list Ligi Polskich Rodzin. Wrócił do niego dopiero w ostatniej kadencji, po 12 latach przerwy.
Liderzy partii tłumaczyli swoją porażkę grą na nierównym boisku i atakami ze wszystkich stron sceny politycznej. Zupełnie inaczej ocenił ją Janusz Korwin-Mikke (prawdopodobnie nie weźmie mandatu). W rozmowie z dziennikarzami uznał, że to skutek zmarginalizowania roli jego i Grzegorza Brauna.
„Chłopaki, nie ma co, idziemy” – słyszę za plecami tuz po przemówieniach liderów partii.
Choć wieczór wyborczy Konfederacji miał się zakończyć radosną imprezą, działacze zaczęli wychodzić zaraz po przemówieniach. Na sali nie zostali do końca nawet liderzy ugrupowania – woleli przenieść afterparty w podgrupy.