Niemal wszystkie strony sporu politycznego w Polsce posługują się z grubsza tymi samymi danymi, ale kreują na ich podstawie kompletnie różne historie.

Temperatura rywalizacji jest w tym sezonie wyborczym nieznośna. Główne partie zupełnie zrezygnowały ze stosowania podstawowych standardów intelektualnych, takich jak spójność poglądów czy rzetelne przedstawianie faktów. Widać to wyraźnie w debacie na temat ekonomii, gdzie politycy mają szczególnie pole do popisu dzięki istnieniu niezliczonych wskaźników i statystyk, wśród których każdy znajdzie coś dla siebie. Z racji swojej złożoności kwestie ekonomiczno-społeczne to raj dla ludzi, którzy nie stronią od manipulowania informacjami, wykrzywiania obrazu rzeczywistości lub przemilczania niewygodnych faktów. Nic więc dziwnego, że rozgrzani walką o władzę nadwiślańscy politycy chętnie do tego zasobu sięgają.

Chociaż niemal wszystkie strony sporu posługują się z grubsza tymi samymi danymi – pochodzącymi głównie z GUS, NBP czy Eurostatu – kreują na ich podstawie kompletnie różne historie. Metoda jest prosta – wybiera się te wskaźniki, które mniej więcej pasują do naszej narracji. Gdy ta się zmieni, trzeba tylko dostosować współczynniki, zmienić perspektywę lub sięgnąć do nieco innej bazy danych. Trwająca kampania wyborcza obfituje w przykłady instrumentalnego traktowania statystyki, ale wzmożoną aktywność na tym polu obserwujemy już co najmniej od czasu pandemii.

Ceny spadły, chociaż wzrosły

Symbolicznymi przykładami są wpis na platformie X (dawny Twitter) wysłany pod koniec września z oficjalnego konta Narodowego Banku Polskiego oraz gorąca dyskusja pod nim. NBP poinformował, że od pół roku ceny już nie rosną. Do tego dołączono niezbyt kompatybilny wykres, w którym jest wykazany spadek inflacji, a nie cen. Użytkownicy platformy poczuli krew i rzucili się do szyderstw i wytykania NBP niewiedzy – wszak spadek inflacji nie oznacza spadku cen, a jedynie mniejsze tempo ich wzrostu. Wpis ten stał się hitem – zanotował prawie 1,5 mln wyświetleń i niemal 2 tys. komentarzy. Pewnie niejeden bank centralny na świecie marzy o tak szerokim wpływie na debatę publiczną.

„Panie Glapiński, jak pan przytyje w sierpniu 10,1 kg, a we wrześniu 8,2 kg, to nie znaczy, że pan chudnie. Niezależnie od diety” – odpisała Konfederacja.

Sprawa wydawała się tak oczywista, że nawet pracujący w rządowej TVP Info Bartłomiej Graczak poddał wpis NBP delikatnej krytyce. Platforma X wręcz przywiązała do postu kontekst w postaci tekstu z jednego z portali ekonomicznych (to nowy sposób na walkę z dezinformacją, który pojawił się na portalu w ostatnich tygodniach, tzw. Community Notes).

Tymczasem NBP miał w sumie rację. Od pół roku ceny już nie rosną – właściwie to nawet minimalnie spadają. We wrześniu spadły o 0,4 proc., tylko że w ujęciu miesiąc do miesiąca, którego się zwykle nie stosuje. Powszechnie stosowane ujęcie, także zresztą przez NBP podczas prowadzenia polityki pieniężnej, to rok do roku. W tym przypadku ceny wzrosły o 8,2 proc.

Także opozycja – w sierpniu – sięgnęła po dane w krótszej perspektywie, a rządzący odpowiedzieli dłuższą, i to znacznie. W II kw. PKB w Polsce spadł o mało efektowne 1,3 proc., ale kwartał do kwartału aż o 3,7 proc., co było najgorszym wynikiem w UE. „Byliśmy liderami Europy, dziś szorujemy po dnie” – skomentował Donald Tusk, dodając do tego stosowną mapkę.

W odpowiedzi Jadwiga Emilewicz przedstawiła szerszy kontekst, przypominając, że odbicie po pandemii było w Polsce wyższe niż w pozostałych państwach członkowskich. „Skumulowany wzrost PKB Polski w latach 2021–2024 ma wynieść według MFW 16,2 proc. To wynik znacznie lepszy niż średnia unijna” – wykazała była wicepremier. Można przypuszczać, że gdyby rządził właśnie Donald Tusk, ta wymiana zdań wyglądałaby dokładnie odwrotnie.

Niskie stawki podatków

Polacy zasadniczo są przekonani, że opodatkowanie jest zbyt wysokie i należy je obniżyć. Jeszcze nikt w Polsce nie wygrał wyborów, mając na sztandarze podwyżkę danin – to byłby przepis na klęskę. Ma to liczne negatywne konsekwencje, chociażby skrajne niedofinansowanie systemu ochrony zdrowia.

Wszystkie ugrupowania próbują wykorzystać tę awersję obywateli do płacenia podatków. Konfederacja wytyka więc rządowi nieprawdopodobną wręcz ekspansję danin publicznych. „Platforma Obywatelska przez osiem lat rządów wprowadziła 21 podwyżek podatków i opłat, a Prawo i Sprawiedliwość przez taki sam okres wprowadziło ich już kilkadziesiąt” – czytamy w „Konstytucji wolności”, czyli tegorocznym programie Konfederacji. Wśród tych nowych podatków znajdziemy: cukrowy, bankowy czy handlowy. Liczba robi wrażenie, problem w tym, że wielu z nich większość Polaków nigdy nie zapłaci. Przykładowo daninę solidarnościową płacą tylko osoby z dochodem powyżej 1 mln zł rocznie. Opłatę za wpis do Bazy Danych Odpadowych (BDO) uiszczają tylko przedsiębiorstwa wprowadzające na rynek produkty w opakowaniach. O opłacie dennej od przystani 99,99 proc. społeczeństwa zapewne nawet nie słyszało.

W XXI w. system podatkowy w każdym kraju jest tak skomplikowany, że można w nim znaleźć argumenty dowodzące dowolnej tezy

Równocześnie jednym z filarów kampanii wyborczej PiS jest obniżenie stawek wszystkich głównych podatków. „PiS jest formacją, która w III RP najbardziej radykalnie obniżyła podatki. To łącznie około 46 mld zł” – stwierdził w maju w Polskim Radiu premier Morawiecki. Faktycznie obniżono przecież podstawową stawkę PIT do 12 proc., podniesiono kwotę wolną, obniżono CIT dla małych podatników najpierw do 12, a potem do 9 proc. Na okres kryzysu kosztów życia obniżono też wybrane stawki VAT, które w większości już jednak przywrócono do poprzedniego stanu.

Kto ma więc rację? W XXI w. system podatkowy w każdym kraju jest tak skomplikowany, że można w nim znaleźć argumenty dowodzące dowolnej tezy.

Najlepszym sposobem mierzenia ogólnej skali opodatkowania w kraju wydaje się wskaźnik dochodów finansów publicznych w relacji do PKB. Obejmuje on wszystkie podatki, składki i opłaty, jakie zasilają budżety rządu, samorządów i systemu ubezpieczeń społecznych. W Polsce w latach 2015–2022 wzrosły one z 39 do niecałych 40 proc. PKB. Ten niespełna 1 pkt proc. różnicy to obecnie ok. 30 mld zł. O tyle wzrosła więc ogólna skala opodatkowania w czasie rządów PiS.

Czyli Konfederacja ma jednak rację? PiS oczywiście się nie zgodzi. „Ci, którzy wcześniej, w czasie III RP uciekali do rajów podatkowych, nie płacili podatków, są teraz wzięci pod lupę i zaczęli płacić” – tłumaczył Mateusz Morawiecki w czerwcu. Inaczej mówiąc, wzrost wpływów podatkowych to według rządu efekt uszczelnienia systemu, co zresztą także stało się jednym z elementów narracji przedwyborczej – Ministerstwo Finansów uruchomiło nawet stronę informacyjną „Skąd miliardy do budżetu”.

Miliard to dużo i mało

Manipulowanie perspektywą czasową to niejedyny wybieg chętnie stosowany przez polityków. Innym jest zamienne korzystanie z ujęcia nominalnego i proporcjonalnego (czyli w relacji do jakiejś innej wielkości, najczęściej PKB). Gdy mowa o długu publicznym, niemal na pewno osoby związane z opozycją przywołają liczby nominalne, a rząd lub jego zwolennicy – proporcjonalne. „Gdy PiS przejmował władzę, dług publiczny Polski wynosił 969 mld zł, teraz jest ponad 1,5 bln zł. Czyli można powiedzieć, że w ciągu dwóch kadencji rząd PiS-u zadłużył nas prawie na taką skalę jak wszystkie poprzednie rządy przez ostatnich dwadzieścia parę lat” – stwierdził w listopadzie 2022 r. dr Bogusław Grabowski, ekonomista bliski PO. Oczywiście jako były członek RPP Grabowski dobrze wie, że dług podawany w miliardach niewiele mówi, gdyż od tamtego czasu wzrosły zarówno ceny, jak i – przede wszystkim – realny PKB.

W sierpniu 2023 r. premier Morawiecki zamieścił na platformie X wpis dowodzący, że w czasach rządów PO dług publiczny liczony w relacji do PKB wzrósł o 7,5 pkt proc., a w czasie rządów PiS spadł o 3,2 pkt proc. Gdy temat schodzi na ochronę zdrowia, PiS jednak momentalnie zapomina o lepszym ujęciu proporcjonalnym, gdyż akurat w tym przypadku nie ma się czym pochwalić. Wykazuje więc liczby nominalne. „W momencie, w którym przejmowaliśmy stery kraju w 2015 r., łączne wydatki na ochronę zdrowia to ok. 77 mld zł – w tym roku to ponad 137 mld zł. A na przyszły rok zaplanowane mamy 190 mld zł” – stwierdził premier podczas uroczystości podpisania ustawy o bezpłatnych lekach dla nieletnich i seniorów.

Niestety, ten robiący wrażenie wzrost nie przełożył się na realne zwiększenie finansowania systemu. Według OECD w zeszłym roku publiczne nakłady na zdrowie wyniosły 5 proc. PKB. Wśród krajów UE mniej wydawały tylko Węgry, a poza tym Turcja, RPA, Brazylia i Meksyk. Po 2015 r. publiczne nakłady na zdrowie w relacji do PKB wzrosły o ledwie 0,5 pkt proc., czyli jakieś 15 mld zł – na pewno nie dwukrotnie, jak przekonuje premier.

Opozycja stosuje oba ujęcia dokładnie odwrotnie. Posłanka PO Izabela Leszczyna wspaniale zaprezentowała to w trakcie zaledwie jednego sejmowego przemówienia podczas ubiegłorocznej debaty budżetowej. „Deficyt nie wynosi 68 mld zł, tylko – uwaga – 206 mld 227 mln 545 tys.” – wskazywała. Następnie przeszła do nakładów na zdrowie, celnie wytykając rządowi manipulację w ustawie podnoszącej finansowanie opieki medycznej do 7 proc. PKB (sprytnie uchwalono w niej, że jako wartość referencyjna wystąpi PKB sprzed dwóch lat). „Wiecie, ile wyda naprawdę? Z NFZ, z naszych poniesionych w tym roku składek i z budżetu? 4,74 proc.” – stwierdziła Leszczyna.

Na zakupy do tanich Niemiec

Manipulacje liczbami chętnie stosują także media, które próbują zwykle dowodzić tez korzystnych dla bliższej im opcji politycznej. Podczas kryzysu inflacyjnego niektóre media liberalne forsowały tezę, że w Polsce jest już prawie tak samo drogo jak w Niemczech. „Dwa sklepy i te same zakupy w tej samej sieci dyskontów, z tym, że jeden w Niemczech, a drugi w Polsce. Efekt? Widać jak na dłoni, że zbliżamy się do Zachodu. Niestety, nie z poziomem pensji, a z poziomem cen” – pisał rok temu Paweł Orlikowski na portalu INNPoland.pl (grupa NaTemat). Orlikowski wyciągnął tę tezę na podstawie nabycia ledwie kilku produktów, które łącznie kosztowały ponad 20 zł (w Niemczech, po odjęciu kaucji za plastikowe butelki i puszki, 22 zł).

Porównywanie cen w różnych krajach na podstawie wybranych produktów spożywczych wprowadza jednak w błąd. Na ceny w danym kraju składa się wiele przeróżnych kategorii towarów i usług. Radykalny wzrost ceny jednego towaru nawet o kilkaset procent nie wpływa istotnie ani na inflację, ani na ogólny poziom cen. Do ich porównywania w UE służy „comparative price level”, wskaźnik, który wykazuje koszt zakupu towarów i usług znajdujących się w takim samym koszyku inflacyjnym w relacji do średniej dla całej UE. Według Eurostatu w zeszłym roku ceny konsumpcyjne w Polsce wyniosły ledwie 62 proc. średniej UE. Taniej było tylko w Rumunii i Bułgarii (poniżej 60 proc.) oraz w niebędących członkami UE krajach bałkańskich. Nie wszystkich zresztą, bo w Serbii było nawet minimalnie drożej (63 proc.). W Niemczech w 2022 r. ceny wyniosły 109 proc. średniej UE, nadal są więc prawie dwa razy wyższe niż w Polsce.

Niechętne PiS media regularnie manipulują też przy okazji zmian podatkowych, pokazując je w taki sposób, by powstało wrażenie, że większość na nich straci. W ten sposób częściowo spacyfikowano Polski Ład, na którym miało zyskać 80 proc. podatników, a stracić tylko kilka procent najbogatszych. Tymczasem większość Polaków dała się przekonać, że to skok na ich pieniądze. Wykazał to sondaż dla DGP i RMF.fm z lipca 2021 r. – 54 proc. respondentów twierdziło, że reforma będzie dla nich niekorzystna.

Jeden z najbardziej skandalicznych materiałów medialnych dotyczył jednak daniny solidarnościowej, czyli dodatkowych 4 proc. podatku od dochodu powyżej 1 mln rocznie. Mowa była więc o absolutnie najbogatszych – w tamtym czasie (2018 r.) milionerów w Polsce było 35 tys., czyli niecały promil społeczeństwa i ponad 2 promile aktywnych zawodowo. Tymczasem Gazeta.pl obwieściła już w tytule tekstu, iż „Podatek solidarnościowy uderzy w klasę średnią. A mieli go płacić tylko najbogatsi”. Odpowiednią argumentację zapewnił Łukasz Czucharski, ekspert podatkowy Pracodawców RP. „Z szacunkowych danych wynika, że tzw. danina solidarnościowa w ponad 70 proc. obejmie przedsiębiorców” – wskazał Czucharski. „Oznacza to koniec podatku liniowego dla osób prowadzących działalność gospodarczą” – wyjaśnił autor tekstu Andrzej Mandel.

W 2018 r. podatników liniowego PIT było 629 tys., więc dla zdecydowanej większości danina solidarnościowa nie zmieniała kompletnie niczego. W 70 proc. objęła przedsiębiorców, gdyż większość najzamożniejszych Polaków jest na działalności gospodarczej, by móc korzystać z preferencji podatkowo-składkowych. Gdyby tamte zmiany były tak niekorzystne dla „liniowców”, to ich liczba nie wzrosłaby w 2021 r. do 800 tys.

Skoro nawet niektóre media tak traktują dane ekonomiczne, to trudno się dziwić, że robią to walczący o władzę politycy, którym te media powinny patrzeć na ręce. Mogą się czuć usprawiedliwieni. Przy tak dużej polaryzacji łatwo dać się nabrać na ekonomiczny fejk, więc jedynym rozwiązaniem jest podchodzenie z dystansem do wszelkich wypowiedzi, które dowodzą jakiejś radykalnej tezy na podstawie jednego lub dwóch wskaźników. Ich mnogość jest oczywiście korzystna, gdyż dzięki temu można stworzyć szerszy i bliższy prawdzie obraz rzeczywistości ekonomiczno-społecznej w Polsce. Skutkiem ubocznym, niestety, jest możliwość dobierania ich sobie pod z góry wyznaczoną tezę, by uderzyć w „tamtych”. Którzy następnie sami w podobny sposób się odwiną. ©Ⓟ