Wierzę w to głęboko, że w wyniku zmian, które dosłownie w najbliższym czasie zostaną zaproponowane, zmian ustawowych, powstanie Dowództwo Sił Połączonych, nad którym pieczę będzie sprawował szef Sztabu Generalnego – mówił w poniedziałek prezydent Andrzej Duda podczas ceremonii wręczania nominacji generalskich.

– Zostaną odtworzone dowództwa rodzajów sił zbrojnych, które będą odpowiedzialne za szkolenie żołnierzy, za codzienne funkcjonowanie operacyjne rodzajów wojsk, ale których konstrukcja w całości będzie zbliżona w czasach pokoju i w czasach wojny. Tak, abyśmy byli sprawniejsi – tłumaczył.

W pierwszej chwili takiemu dictum należy tylko przyklasnąć. Problem jednak w tym, że każdy mający pamięć nieco lepszą od mrówki może bez problemu odtworzyć fakt, że podobne zapowiedzi były składane prawie pięć lat temu. Już w 2018 r. ówczesny szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego Paweł Soloch, minister blisko współpracujący z głową państwa, pisał, że „prezydent wskazał na konieczność wzmocnienia roli szefa Sztabu Generalnego WP oraz przywrócenia poszczególnych dowództw rodzajów sił zbrojnych. Wyraził także oczekiwanie, że nowy system kierowania i dowodzenia powinien zapewnić zdolności do prowadzenia działań połączonych oraz będzie kompatybilny ze strukturą dowodzenia NATO. Kluczowe powinno być także rozdzielenie zadań o charakterze polityczno-strategicznym od zadań związanych z bezpośrednim dowodzeniem operacją obronną”. I pierwszy krok faktycznie wykonano – na początku 2019 r. weszła w życie uchwalona trzy miesiące wcześniej ustawa, która wzmacniała rolę szefa Sztabu Generalnego. Ale choć powiedziano A, to już nie powiedziano B – nie odtworzono dowództw rodzajów sił zbrojnych i jak to często nad Wisłą, zatrzymaliśmy się w połowie drogi. Teraz, pięć lat później, po prawie półtora roku wojny toczonej przez naszych sąsiadów, prezydent się obudził, podrapał w głowę i stwierdził, że warto dokończyć to, co rozpoczęto dawniej.

Z czego wynika to dramatyczne opóźnienie? Czy potrzeba było pięciu lat wytężonych prac tęgich głów, by zaplanować nowy system dowodzenia? Wydaje się, że nie, bo jego założenia były już wtedy znane. Warto więc sięgnąć po prozaiczne wyjaśnienia, które mogą być w tym wypadku znacznie bardziej trafne. Złe relacje pomiędzy ministrem obrony Mariuszem Błaszczakiem a szefem sztabu gen. Rajmundem Andrzejczakiem są w okołowojskowym światku od lat tajemnicą poliszynela. Ale minister, kierując wojskiem, w dużej mierze nauczył się obchodzić Sztab Generalny i wiele robił, by wzmocnić funkcję dowódcy generalnego, którą pełnił do niedawna dobrze kooperujący z Błaszczakiem gen. Jarosław Mika, a obecnie także dobrze rozumiejący się z nim gen. Wiesław Kukuła. Wzmocnienie roli szefa sztabu było więc ministrowi obrony w obecnej układance personalnej nie na rękę, stąd brak chęci do kolejnego etapu reformy.

Teraz sytuacja się zmieniła. Za dwa miesiące odbędą się wybory. Nie wiadomo, kto po nich będzie ministrem obrony, za to wiadomo, że wsparcie kampanijne prezydenta może być dla obozu rządzącego warte bardzo dużo, może wręcz przesądzić o tym, kto będzie rządził. I dlatego to właśnie teraz ośrodek prezydencki jest w stanie wymóc na partii rządzącej rzeczy, których nie był w stanie zrobić wcześniej. Czy ta reforma jest dobra dla Wojska Polskiego? Tak. Jeśli jednak ta teoria jest prawdziwa, a wiele na to wskazuje, to fatalnie świadczy to zarówno o ministrze obrony, jak i prezydencie. ©℗