Orzekane przez komisję „środki zaradcze” mogą być idealnym narzędziem do sparaliżowania procesu wyłaniania rządu po wyborach, gdyby okazało się, że jest w stanie sformować go dzisiejsza opozycja.

Uchwalenie ustawy o speckomisji do badania wpływów rosyjskich można potraktować jako ważną cezurę w historii rządów Prawa i Sprawiedliwości. Formacja ta ma już wprawdzie na koncie co najmniej kilka posunięć wywołujących nie tylko oburzenie u jej zdeklarowanych przeciwników, lecz także opór i niechęć sporej części własnych wyborców (wspomnijmy choćby antyaborcyjne orzeczenie podporządkowanego partii Trybunału Konstytucyjnego, niesławną nowelę do ustawy o IPN czy wybory kopertowe). Po raz pierwszy jednak obóz Zjednoczonej Prawicy tak otwarcie porzucił pozory, wprowadzając do porządku prawnego rozwiązania jawnie sprzeczne z istotą zarówno demokracji, jak i państwa prawa. Po raz pierwszy też w zasadzie przyznał wprost, że bez takich rozwiązań nie jest w stanie rządzić i realizować podstawowych celów państwa. Jeśli bowiem komisja o tak nadzwyczajnych uprawnieniach jest konieczna, by ograniczyć rosyjskie wpływy w Polsce, znaczy to ni mniej, ni więcej, że wszystkie powołane do dbania o bezpieczeństwo Polaków organy – policja, prokuratura, służby specjalne i sądy – całkowicie zawiodły. Za stan tych instytucji i efektywność ich funkcjonowania odpowiada zaś nie kto inny, jak rządząca od ośmiu lat partia. Jest to gorzkie podsumowanie drogi przebytej przez PiS, biorąc pod uwagę, że wzmocnienie sprawczości państwa i przełamanie tego, co Jarosław Kaczyński nazywa „imposybilizmem”, stanowiło jeden z najważniejszych punktów jego programu od powstania formacji. A była to droga długa i nieoczywista.

Kultura rewolucyjna

Partia polityczna, jak każda wielka instytucja, tworzy własną kulturę. Składają się na nią realnie wyznawane wartości, nieformalne kryteria hierarchii i awansu oraz język determinujący sposób opisu – a więc i sposób postrzegania – świata. Ważnym elementem kultury postsolidarnościowej prawicy, z której wyrósł PiS, było przekonanie o istnieniu niejawnych mechanizmów funkcjonowania państwa i polityki. Ich odkrycie stanowi zaś ważną część misji politycznej i swoisty moralny obowiązek. Przekonanie to było nie tylko naturalną kontynuacją opozycyjnego sprzeciwu wobec komunistycznego zakłamania (motywującego do działalności podziemnej), lecz stanowiło również część uniwersalnej „kultury rewolucyjnej”. Rewolucjonista w każdym kraju i w każdej epoce jest człowiekiem burzącym stary porządek. Aby to osiągnąć, konieczne jest zerwanie zasłony – lud musi zobaczyć, na czym naprawdę polega istota tego porządku. W latach 90. takie przekonanie nie było pozbawione racjonalnych podstaw. Stworzony przez Adama Michnika metajęzyk oficjalnego dyskursu transformacji uniemożliwiał jej rzeczową analizę. Duża część ówczesnych sporów politycznych miała swoje korzenie w radykalnie odmiennym postrzeganiu transformacji przez obie strony podziału postkomunistycznego.

Dążąc do przewartościowania postrzegania transformacji, prawicowi rewolucjoniści stoczyli w III RP trzy fundamentalne bitwy, z których każda odsłonić miała Prawdę, kryjącą się za fasadą Republiki Okrągłego Stołu. Były nimi lustracja, rozwiązanie Wojskowych Służb Informacyjnych i działalność podkomisji smoleńskiej Antoniego Macierewicza.

To zanegowanie podstawowego mechanizmu demokracji, do którego jeszcze niedawno Zjednoczona Prawica z lubością się odwoływała: „wygrajcie wybory, to będziecie mogli zrobić co zechcecie”. Otóż po 29 maja 2023 r. już niekoniecznie

Jan Olszewski był chyba autentycznie przekonany, że wysyłając do wszystkich klubów parlamentarnych informację o tajnych współpracownikach Służby Bezpieczeństwa w ich szeregach (sporządzoną bez kontroli przez podlegającego mu ministra spraw wewnętrznych) uzyska efekt wstrząsu moralnego, dzięki któremu świat stanie się lepszy. Jednak polityka nie działa w ten sposób. Dlatego jedyne, co uzyskał, to błyskawiczne powstanie jednolitego frontu głosujących za jak najszybszym odwołaniem jego rządu oraz zablokowanie na pięć lat wszelkich prób rozliczenia się z komunistyczną przeszłością. W efekcie pierwszy projekt ustawy lustracyjnej został opracowany przez partię postkomunistyczną. Narzucił on sądowy model lustracji, z którego kolejna, już postsolidarnościowa ekipa rządząca nie umiała bądź nie chciała zrezygnować – oddając tym samym proces weryfikacji agenturalnej przeszłości w ręce niechętnej idei rozliczeń korporacji sędziowskiej. Jej przedstawiciele sprowadzili lustrację do fikcji, gdy Sąd Najwyższy w wyroku z 5 października 2000 r. wykreował pozaustawowe kryterium uznania kogoś za tajnego współpracownika, a mianowicie kryterium użyteczności jego działań dla SB. Ponieważ sądy za dowód braku użyteczności przyjmowały zeznania byłych oficerów prowadzących (z reguły zgodnie twierdzących, że ich agent nie nadawał się do niczego i jedynie pozorował współpracę), uznanie kogokolwiek za kłamcę lustracyjnego stało się w praktyce niemożliwe.

W 2006 r. działające ramię w ramię PiS i Platforma podjęły próbę przełamania tego impasu, tworząc nowy model procedury lustracyjnej opartej przede wszystkim na pełnej jawności archiwów. Próba ta została natychmiast zniweczona przez ówczesnego prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który groźbą weta wymusił nowelizację świeżo uchwalonej ustawy, przywracając lustracji tryb sądowy. W tej sytuacji nie miało już większego znaczenia, że Trybunał Konstytucyjny wyłączył spod jej zakresu dwie grupy, na których zlustrowaniu PiS zależało szczególnie, tj. nauczycieli akademickich i dziennikarzy. Realnej lustracji nie przeprowadzono nie ze względu na ten wyrok, lecz ze względu na powrót do niewydolnego trybu sądowej weryfikacji oświadczeń lustracyjnych. Osoby uznane za tajnych współpracowników stanowiły w 2012 r. około 0,014 proc. zlustrowanych.

Pragnienie Prawdy

Nieco lepiej poszło rewolucjonistom z likwidacją Wojskowych Służb Informacyjnych, uważanych w 2006 r. za emanację postkomunistycznego „układu”, twór par excellence patologiczny. Za decyzją tą zagłosował cały Sejm z wyjątkiem posłów SLD i samotnego Bronisława Komorowskiego. Stawiane WSI zarzuty częściowo potwierdziły toczące się lub już zakończone postępowania karne: żołnierze tej służby brali udział w praniu pieniędzy, wyprowadzaniu majątku ze SKOK Wołomin i Wojskowej Akademii Technicznej, organizowali nielegalny handel bronią; podpułkownik tej służby został skazany za szpiegostwo na rzecz Rosji. Jednak nie przedstawiono nigdy dowodów na to, by WSI miały istotne przełożenie na politykę i nic nie wskazuje na to, by odgrywały rolę, jaką przypisywał im publicznie Antoni Macierewicz, twierdząc, że stanowiły „kontynuację w dużym stopniu czasów PRL-owskich w wielu wymiarach dominacji agentury rosyjskiej nad życiem gospodarczym, społecznym i politycznym Polski”. Co więcej, publikacja raportu z likwidacji stała się gigantycznym skandalem, bo doprowadziła do ujawnienia źródeł osobowych polskiego wywiadu i – jak twierdzono – naraziła bezpieczeństwo państwa. Jak się po latach okazało, w dwóch komisjach (likwidacyjnej i weryfikacyjnej) zasiadali m.in. Leszek Sykulski – dziś jeden z czołowych propagatorów tez rosyjskiej propagandy w Polsce – oraz Tomasz L., zatrzymany w ubiegłym roku pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Moskwy. Czy likwidację WSI przeprowadzono w sposób, który wystarczająco chronił interesy państwa, jaką rolę odegrali w nim obaj panowie i dlaczego Antoni Macierewicz tak dziwnych dobierał sobie współpracowników – tego nie wyjaśniono nigdy. Jednak byli oficerowie WSI robili kariery również pod rządami PiS – jak podawały media, Andrzej Duda awansował dwóch z nich na generałów, zaś służba w WSI (choć na niskim szczeblu) nie była nawet przeszkodą, by zostać szefem jednej ze służb specjalnych.

Próba lustracyjna z 2006 r., ostatecznie zaniechana przez obóz PiS na własne życzenie, była jednak próbą realną. WSI, które – nawet jeśli nie okazały się tym, czym się wydawały – były instytucją w dużym stopniu przeżartą korupcją i przynajmniej potencjalnie podatną na obce wpływy. Ich likwidacja miała jakiś sens. Jednak po katastrofie smoleńskiej PiS-owskie pragnienie Prawdy przybrało wymiar oderwany od rzeczywistości i w gruncie rzeczy groteskowy.

Pusty rytuał

Powołany w lipcu 2010 r. przez posłów PiS zespół parlamentarny do spraw wyjaśnienia przyczyn katastrofy rządowego samolotu Tu-154 w Smoleńsku był przejawem desperacji i głębokiego braku zaufania do instytucji państwowych. Nie jest to zaskakujące. Tak zwana komisja Millera została podporządkowana ministrowi spraw wewnętrznych i administracji w rządzie Tuska. Obawa, że jej działania mogą zostać zdominowane przez doraźny interes polityczny szefa Platformy Obywatelskiej, nie była całkiem nieuzasadniona. Jednak raport komisji Millera pozostaje najbardziej wyczerpującym, kompleksowym i wiarygodnym opisem możliwych przyczyn katastrofy smoleńskiej (choć ma się wrażenie, że zawarte w nim konkluzje formułowano w myśl zasady „Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek”). Powód jest prosty – żaden lepszy nie powstał. Działający pod kierunkiem Antoniego Macierewicza zespół parlamentarny (zastąpiony po 2015 r. powołaną przez tegoż Macierewicza, już jako ministra obrony, podkomisją przy Komisji Badania Wypadków Lotniczych Lotnictwa Państwowego) zajął się produkcją kolejnych, coraz bardziej fantastycznych teorii. Wszystkie zakładały, że katastrofa była skutkiem celowego zamachu. Miał on zostać dokonany poprzez rozpylenie sztucznej mgły, wybuch bomby termobarycznej, zestrzelenie za pomocą rakiety – wersje się zmieniały, a z każdą kolejną pojawiały się nowe, szokujące i nigdy nieudowodnione fakty: że trzy osoby przeżyły katastrofę, że samolot nigdy nie uderzył w brzozę. Zatrudniani przez Macierewicza eksperci kompromitowali prace zespołu i podkomisji: prof. Jacek Rońda publicznie skłamał (do czego się potem przyznał), że ma dokument z Rosji dowodzący, jakoby piloci prezydenckiego samolotu nie zeszli poniżej wysokości 100 m; Jan Obrębski – inżynier budowlany – uzasadniał swoje kwalifikacje do badania katastrofy tupolewa tym, że „jako dziecko oglądał wybuchające stodoły”.

Ustaloną przez podkomisję oficjalną wersję Prawdy (zamach i dwa wybuchy) ogłoszono rok temu. Po czym przestano się nią zajmować. Rewolucyjny zapał, który w przypadku lustracji i rozwiązania WSI prowadził przynajmniej do realnych działań, w przypadku katastrofy smoleńskiej zmienił się w pusty rytuał. Jednak rytuały mają swoje konsekwencje. Działalność podkomisji smoleńskiej, traktowana wewnętrznie jako element spajający tożsamość elektoratu, nauczyła PiS, że tak naprawdę można powiedzieć i ogłosić wszystko. To gdzieś tam i wtedy przekroczony został mentalny rubikon. Znajdowało to swoje odzwierciedlenie – i współgrało – z funkcjonowaniem telewizji publicznej pod rządami Jacka Kurskiego i z zamkniętym światem kreowanym przez media braci Karnowskich. Partia rewolucyjna przekształciła się w instytucjonalno-rewolucyjną, a pragnienie Prawdy – rozumianej przynajmniej w części po arystotelesowsku jako zgodność opisu z rzeczywistością – zmieniło się w wyznanie Wiary.

Przekroczony rubikon

To na tle tego procesu należy postrzegać pomysł powołania speckomisji, wyposażonej w uprawnienie do uznaniowego wskazywania agentów rosyjskiego wpływu. Nie jest ona w stanie wiarygodnie ujawnić czegokolwiek z podstawowych powodów organizacyjnych – ma się składać z dziewięciu ludzi obsługiwanych przez aparat kancelarii premiera. Do przeprowadzenia wysoce nieefektywnej lustracji było konieczne powołanie Instytutu Pamięci Narodowej z wielomilionowym budżetem, przeniesienie do niego całości zasobów archiwalnych, a następnie kilka lat pracy przeznaczonych na ich zagospodarowanie i stworzenie kompetentnej kadry umiejącej się po tych archiwach poruszać. Speckomisja została skonstruowana tak, że jej realne możliwości działania będą bliskie zeru. Nie taki jest jednak jej cel – ma odprawić pewien rytuał, utwierdzający wyznawców w Wierze. Twardy elektorat PiS (i przynajmniej część jego aparatu) od dawna jest przekonany, że Donald Tusk odpowiada za zamach smoleński, zaplanowany z Putinem na sopockim molo. Komisja dostarczy dowodów, nie realnych, lecz rytualnych; będą nimi nie ustalone fakty, lecz orzeczenie, które wyda sama komisja. Obóz Zjednoczonej Prawicy już od dłuższego czasu funkcjonuje w zamkniętej pętli informacyjnej, wytworzonej przez usłużne media. Każdy radykalny pomysł uznają za doskonały, zaś jego wprowadzenie w życie jako sukces. Jedynym kryterium oceny jest wszak reakcja opozycji – czym gwałtowniejsza, tym lepiej, zgodnie z popularnym internetowym sloganem „Słychać wycie? – Znakomicie”.

Ale w przeciwieństwie do bezsilnej podkomisji smoleńskiej, której działania wyczerpały się w rytualnym wyznaniu Wiary, speckomisja służyć ma również zmienianiu rzeczywistości – przynajmniej potencjalnie. Czy odważy się do tego posunąć, pozostaje na razie kwestią otwartą. Wyposażono ją w uprawnienia, pozwalające wyeliminować z polityki dowolną osobę. Wbrew rozsiewanej przez rządową propagandę dezinformacji, trzeba wyraźnie powiedzieć: możliwość odwołania od wydanego przez komisję „środka zaradczego” jest fikcją. Wniesienie skargi do sądu administracyjnego nie wstrzymuje wykonania decyzji (sąd może – fakultatywnie – nakazać jej wstrzymanie, ale dotychczasowa praktyka jest temu niechętna), a postępowanie sądowoadministracyjne w dwóch instancjach może zająć nawet kilka lat.

Wszyscy obawiają się, że podkomisja ma posłużyć do eliminowania oponentów w trakcie kampanii wyborczej. Ja – będąc do 29 maja 2023 r. człowiekiem przekonanym, że PiS demokracji w Polsce likwidować nie zamierza – obawiam się teraz czegoś jeszcze gorszego. Orzekane przez komisję „środki zaradcze” mogą być idealnym narzędziem do sparaliżowania procesu wyłaniania rządu po wyborach, gdyby okazało się, że jest w stanie sformować go dzisiejsza opozycja. Czy prezydent Duda będzie mógł wręczyć nominację na premiera człowiekowi, którego chwilę wcześniej formalnie ogłoszono rosyjskim agentem wpływu? To jest zanegowanie podstawowego mechanizmu demokracji, do którego jeszcze niedawno Zjednoczona Prawica z lubością się odwoływała: „wygrajcie wybory, to będziecie mogli zrobić co zechcecie”. Otóż po 29 maja 2023 r. już niekoniecznie.

Dotychczasowe naruszenia zasad państwa prawa dokonywane przez obóz rządzący były w różny sposób maskowane. Nawet część mniej zajadłych przeciwników PiS przyznawała, że gdyby dokonać odpowiedniej zmiany konstytucji, to tzw. reforma wymiaru sprawiedliwości, a nawet przejęcie TK mogłyby się obronić. Naruszenia dotyczyły bowiem przede wszystkim trybu wprowadzania zmian, a nie istoty mechanizmów funkcjonowania demokratycznego państwa. Tym razem jest inaczej. Tryb wyłaniania komisji pozwala na obsadzenie jej wyłącznie przez większość rządzącą; sposób orzekania o tym, że dana osoba działała pod wpływem rosyjskim, jest całkowicie uznaniowy; możliwości odwołania się od rozstrzygnięcia są iluzoryczne; terminy nie są przypadkowe. Stworzono ewidentny instrument eliminowania z polityki przeciwników rządu.

Przekroczony został rubikon – nie tylko mentalny, ale przede wszystkim polityczny. ©℗

Autor jest politologiem, radcą prawnym, doktorem nauk prawnych i adiunktem w Instytucie Nauk Politycznych i Stosunków Międzynarodowych UJ