PiS, składając najnowsze obietnice wyborcze, postanowił odegrać melodie, do których jego wyborcy nieraz już zatańczyli. Jednocześnie sięga po najprostsze rozwiązania, które – mniej lub bardziej bezpośrednio – zakładają transfer środków do portfeli. W kontekście rosnących niebotycznie wydatków militarnych, wzrostu nakładów na zdrowie czy oczekiwań w innych dziedzinach nasuwa się pytanie o sens.

Politycznie taki ruch może nawet nie dziwić. Gdy miesiąc temu zapytaliśmy w sondażu, jakiego rodzaju obietnice zdecydują o tym, kto wygra wybory parlamentarne, na pierwszym miejscu wskazano na świadczenia pieniężne dla różnych grup wyborców. Z drugiej strony działania PiS trochę gryzą się z zapowiedziami budowy Polski równych szans, gdzie standard usług publicznych jest równomiernie podnoszony w całym kraju (to zresztą było drugie w kolejności ze wskazań w omawianym sondażu). Sęk w tym, że działania – jak to często mówią politycy – „systemowe” są trudniejsze do wdrożenia i mniej spektakularne niż żywa gotówka do ręki. A ich efekt jest odłożony w czasie.

Dosypanie pieniędzy na świadczenia wychowawcze (zamiana 500 plus w 800 plus) to jeden z takich tyleż efektownych, co dość topornych pomysłów. W gruncie rzeczy to waloryzacja inflacyjna (jak wylicza ekonomista Rafał Mundry, aktualna wartość 500 plus wypłacanego od kwietnia 2016 r. wynosi realnie ok. 340 zł, przy świadczeniu 800 zł jego siła nabywcza wzrośnie do ponad 543 zł). Koszt całej operacji to ok. 24 mld zł.

Sam Jarosław Kaczyński jeszcze niedawno przyznawał, że podnoszenie 500 plus będzie miało efekt pro- inflacyjny. PiS jednak wie, że opozycji trudno będzie atakować tę propozycję, zwłaszcza że sama wchodzi w licytację z PiS (choćby Koalicja Obywatelska oferująca babciowe). Natomiast na pewno dałoby się te pieniądze wydać mądrzej. Ze wspomnianych wyliczeń ekonomisty Rafała Mundrego wynika, że PiS, podnosząc wartość świadczenia wychowawczego, w zasadzie wylądował w punkcie wyjścia. Ale, co istotne, bardzo zmieniły się okoliczności. W momencie wejścia w życie 500 plus, choć był wzrost gospodarczy, bezrobocie wynosiło ok. 10 proc., a pensja minimalna 1750 zł. Świadczenie było więc potężnym wsparciem dla rodzin, zwłaszcza tych biedniejszych, gdy trudno było o lepiej płatną pracę. Wtedy było rodzajem bufora. Dziś bezrobocie jest o połowę niższe, a pensja minimalna o ok. 100 proc. wyższa, więc rzeczywistość jest zupełnie inna. Jeśli naprawdę jest wola, by takie pieniądze wydawać, to zapewne lepszym pomysłem byłoby ich przeznaczenie na podnoszenie jakości usług publicznych w edukacji czy ochronie zdrowia, a może po prostu na wyższe pensje dla administracji. Nie bez powodu słyszymy częste skargi na to, ilu nauczycieli jest na minimalnej pensji, jak wygląda urzędnicza rzeczywistość.

Osobną kwestią jest skuteczność demograficzna programu. W tym przypadku nie było ani tak dobrze, jak zapowiadali jego zwolennicy, ani tak źle, jak wieszczyli jego przeciwnicy. Po wprowadzeniu 500 plus widzieliśmy realny wzrost liczby urodzeń, ale – co ważniejsze – także dzietności, której wskaźnik podskoczył z niespełna 1,3 dziecka na matkę do ponad 1,4. Ale zdaniem wielu demografów 500 plus zadziałało głównie jako dopalacz, przyspieszając decyzje prokreacyjne. Potem trend osłabł, do czego przyczyniły się pandemia oraz wojna i dziś, jeśli chodzi o wskaźnik dzietności, wracamy do punktu wyjścia.

W tym przypadku też nie ma pewności, czy proste podniesienie świadczenia powtórzy efekt lat 2016–2018. Widać postępujące zmiany kulturowe czy rosnące oczekiwania dotyczące takich kwestii jak własne mieszkanie czy komfort w pracy. Granie takiej samej melodii nie gwarantuje tych samych efektów.

Z kolei pomysł darmowych autostrad państwowych dla osobówek może z jednej strony cieszyć, ale z drugiej trochę martwić. Sieć dróg szybkiego ruchu znacznie się rozwinęła w Polsce, a im więcej kilometrów do utrzymania w pewnym standardzie, tym wyższe koszty. I one nie znikną, cokolwiek zostałoby zadekretowane. Rząd kalkuluje, że hasło „darmowe autostrady dla osobówek” jest z jednej strony nośne, a z drugiej – wcale nie takie drogie. Roczne koszty systemu eToll to ok. 125 mln zł, a wpływy ze sprzedaży e-biletów autostradowych dla osobówek w 2022 r. to 157 mln zł. Przy łącznych wpływach z eToll rzędu 2,1 mld zł w zeszłym roku (bo system opiera się głównie na samochodach ciężarowych) darowanie opłat kierowcom osobówek nie wydaje się potężnym wyrzeczeniem. Ale zakładamy, że dróg dobrej jakości w Polsce będzie przybywać jeszcze więcej, a te już istniejące trzeba będzie raz na jakiś czas wyremontować i na bieżąco utrzymywać. Pytanie więc, czy lepszym rozwiązaniem nie byłoby wprowadzenie jednolitego na cały kraj systemu e-winiet i połączenie tego z likwidacją nielubianych przez nikogo – poza koncesjonariuszami – szlabanów generujących niekiedy gigantyczne korki. To zmiana, którą zmotoryzowany Kowalski również by docenił, a jednocześnie nie tworzyłaby precedensów, przez które stopniowo odchodzimy od zasady „użytkownik płaci”.

Generalnie, jak się zastanowić nad tym, po co PiS składa takie propozycje, to przychodzi do głowy, że być może po to, by bez względu na to, kto wygra, zwycięzca wyborów musiał realizować program PiS. ©℗