Nikt nie jest odporny na ostracyzm, nawet socjopaci. Właśnie dlatego jest to mechanizm tak potężny i skuteczny.

Tak zwane elity – środowiska kultury, nauki i aktywizmu społecznego – nie mają w Polsce dobrej sławy. Nie tylko z zawiści i niezrozumienia. Z punktu widzenia socjolożki zarządzania dostrzegam też bardzo realne przyczyny niechęci – głównie coś, co można by nazwać ich społeczną antypatią. Choć ich zasoby materialne czy nawet władza mogą być ograniczone w porównaniu z innymi grupami społecznymi, mają do dyspozycji szczególnie silne i niszczycielskie narzędzie kontroli, jakim jest ostracyzm.

To spadek po czymś, czym te grupy kiedyś były. W Polsce i w innych krajach Europy Wschodniej istniała szczególna warstwa społeczna zwana inteligencją, nieco podobna do nadal istniejącej w krajach sfery frankofońskich les intellectuels. Charakteryzowała ją specyficzna rola społeczna – kolektywnego sumienia, niosących ducha oświecenia, głosicieli nonkonformizmu i wszelkich oryginalnych idei. W naszym kraju warstwa ta była twórcza i szanowana w całym wykształconym świecie. Do tej pory spotykam się z jej powidokami w różnych miejscach, co przypomina mi dawne, niekończące się rozmowy z polskimi kolegami. A to starszy szwedzki uczony, a to całkiem młoda koleżanka z Francji zachwycają się konwersacjami o nauce, przywołując tamte znane im głównie z literatury duchy. Ja miałam możliwość doświadczenia kultury polskiej inteligencji w jej fazie schyłkowej i wiem, jak bardzo była inspirująca, żywa, niepokorna, niebanalna, pełna blasku, który wydawał się nieśmiertelny. Wiem też, jak brutalnie broniła wstępu do swojego kręgu i jak pilnie strzegła swojej tożsamości.

Gra pozorów

We wczesnych latach 90. XX w. niespodziewanie dla mnie – nie wiem, czy ktoś to w ogóle przewidział – polska inteligencja w całości przeszła na stronę wroga, którym dotąd pogardzała i który służył jej jako coś w rodzaju pana Hyde’a (względem ich zacnego doktora Jekylla) – niemalże z dnia na dzień przeformowała się w mieszczaństwo. Początkowo próbowała odgrywać elegancką burżuazję, ale w wyniku systematycznej pauperyzacji, deprywacji i degradacji często przybierała postać wizerunkowo bliższą drobnomieszczaństwu. Jak pisał Tuwim: „Patrzą na prawo, patrzą na lewo/ A patrząc – widzą wszystko oddzielnie”. Grona te koncentrują się na fragmentach, na prawdach środowiskowych, zwalczają odmienność i nonkonformizm, dbają o zachowanie pozorów zwanych „marką”. Ma to swoje przyczyny, bardzo realne – od zachowania tych pozorów zależy często przeżycie członkiń i członków tych grup, bez nich nie dostaną kolejnych grantów, zleceń, wypadną z obiegu i staną twarzą w twarz z niespłaconymi kredytami i finansową ruiną.

Z dawnej glorii pozostało niewiele, a to, co jest, nie jest ani piękne, ani inspirujące. Jak mechanizm samokontroli środowiskowej poprzez presję społeczną, czyli ostracyzm. Jest to mechanizm charakterystyczny dla wspólnot z silnymi normami i wewnętrznymi zasadami przynależności. Grupy takie stosują go po to, by się bronić przed inwazją zewnętrznych sił, które mogą je zdestabilizować lub skolonizować. Polega na systematycznym marginalizowaniu osób, które łamią ważne zasady i zagrażają spójności. Takie osoby odsuwa się od ról społecznych, które mogłyby przynieść im sprawczość, blokuje się ich decyzyjność, minimalizuje efekty ich pracy. Te działania są nieformalne i polegają na zbiorowym ignorowaniu. Pozornie nie dzieje się nic groźnego, nie ma przemocy, jednak zbiorowy efekt ostracyzmu jest społecznie zabójczy. Przypomina to raczej przywitanie się z bazyliszkiem niż wtargnięcie do jaskini lwa.

W starożytnych demokracjach greckich ostracyzm polegał na tym, że obywatele podejrzani o skłonność do tyranii byli poddawani wygnaniu. Skandynawskie wspólnoty wiejskie stosowały podobne mechanizmy wobec wywyższających się ponad innych jednostek – bywało, że nie tylko w stosunku do braci chłopów, lecz także do szlachciców i duchownych, którzy próbowali przejąć nad nimi rządy dusz. W kolegialnej akademii mechanizm ten zapobiegał „zawłaszczaniu” władzy przez osoby wybierane na ograniczoną w czasie kadencję na funkcje decyzyjne. Obecnie polskie elity używają ostracyzmu nie po to, by zachować zasady demokracji, lecz często wręcz przeciwnie – żeby zachować wpływy albo je zwiększyć. Na przykład w polskim środowisku naukowym i związanym z NGO ostracyzm jest stosowany często wobec osób, które popadły w niełaskę władz (formalnych lub nieformalnych) lub towarzyskich grup. Gdy brak jest mechanizmów demokratycznych i od nielicznych zależy wszystko – bo mają kontrolę nad (na ogół bardzo ograniczonymi) zasobami, w otoczeniu pełnym zagrożeń – to następuje intensywne gromadzenie się wokół tych osób, paniczna klanowość, gdzie każda niezgoda i każdy przejaw nonkonformizmu są postrzegane jako zagrożenie dla wszystkich.

Ostracyzm i mobbing

Wykluczenie to pozbycie się zagrożenia widzianego w ten sposób i też przykład dla innych pokazujący, co się stanie, gdy będą się wyłamywać z systemu wzajemnych koncesji wzmacniającego władzę formalną lub nieformalną w społeczności. Przykłady można by mnożyć. Doświadczona uczona, która od wielu lat nie może się doprosić o własny pokój do pracy. Młody naukowiec, który wypracował atrakcyjny grant dla zespołu, ląduje na pozycji wykonawcy bez obniżki pensum (czyli obowiązkowej puli czasu pracy przeznaczonej na zajęcia dydaktyczne), podczas gdy koledzy z zespołu jak jeden mąż otrzymują takie obniżki, a jeden z nich zostaje kierownikiem. Pracownik naukowy, który jest konsekwentnie pomijany przy nagrodach, także tych, które ewidentnie dostają w jego jednostce wszyscy, którzy umieją powiedzieć „dzień dobry”. Osoby, których nie zaprasza się na „prywatne” wino po pracy, na którym planuje się ważne strategie.

Ostracyzm może zniszczyć. Nigdy nie zostawia dotkniętych nim osób nieporuszonymi; jest tak groźny, ponieważ niszczy poczucie godności osobistej człowieka. Opiera się na przekraczaniu granic wzajemnego poszanowania i powoduje, że dotknięci nim tracą umiejętności społeczne, empatię, nawet chęć do życia. Te granice są różne dla różnych ludzi, ale groźba jest realna dla wszystkich, nawet najbardziej zaprawionych w boju starych dysydentów.

Ostracyzm w zdegradowanych społecznościach przeradza się w mobbing. Niewiele pomagają procedury czy ciała powołane do zwalczania takich zjawisk, bo osoba poddana ostracyzmowi nie jest społecznie szanowana, ba, jej potrzeby, prawa i godność stają się społecznie niewidoczne. Nawet gdy pojawia się mobbing w postaci czystej, nie zmienia to nastawienia otoczenia. Praca osoby poddanej ostracyzmowi jest minimalizowana lub wręcz staje się „niewidzialna”. We wszystkim, co taka osoba robi, są znajdowane błędy. Dostaje niezasłużenie krytyczne albo nawet negatywne oceny za prace lepsze niż nagradzane prace nieostracyzowanych kolegów. Dzieje się tak, bo „wiadomo, jaki on jest”, bo „z nim się nie da” i „sam się o to prosi”. Albo „należy jej dać nauczkę, to będzie dla niej pożyteczne”. Negatywne działania wobec takiej osoby nie dla wszystkich są mobbingiem, wielu widzi w nich tylko uzasadnioną reakcję albo lekcję wychowawczą. Gdy pewien poddany mobbingowi pracownik złożył skargę do zajmującej się takimi sprawami komisji, po długotrwałym dochodzeniu skarga została odrzucona, bo przecież szef „pragnął wdrożyć zmianę organizacyjną”, a sam pracownik jest ewidentnie „nadwrażliwy”. Szef używał słów powszechnie uważanych za obelżywe, bo „brakowało mu cierpliwości” do nadwrażliwca!

Zdecydowana większość członków zespołu – w tym zaangażowani aktywiści ruchów propracowniczych, z których wielu powiewa flagami społecznej wrażliwości na Facebooku – zgodziła się z tym, że „jak mu się nie podoba, to może zmienić pracę”. Tyle że polskie środowisko inteligenckie jest systemem naczyń połączonych i wieści o tym, kto jest „niezatrudnialny”, szybko się rozchodzą.

Często atakuje się też bliskich współpracowników osoby ostracyzowanej, szczególnie młodych członków społeczności zależnych od osoby, o którą tak naprawdę chodzi (na uniwersytecie są to często magistranci i doktoranci; w środowiskach NGO adepci), nawet jeśli pracują dobrze i zasługują na nagrody.

Osoby, które ostracyzowany pracownik uważał za dobrych znajomych, nawet za przyjaciół, odwracają się więc od niego. Niektórzy rozmawiają z nim w cztery oczy, ale może się też zdarzyć, że znajomi przerywają rozmowy z nim, gdy pojawia się ktoś inny. To wyjątkowo trudne sytuacje. Koledzy, którzy kiedyś byli bliscy i serdeczni, teraz nie odpowiadają na e-maile, nagle zapominają o imieninach. To uczucie przejmującego wstydu, gdy trzeba siedzieć samemu na zebraniach. Szerzące się plotki, wykorzystywanie przez dawnych znajomych osobistych powierzonych w zaufaniu faktów – że ma chorą matkę, że dziecko nie zdało – zaczynają kursować po korytarzach, nierzadko z komentarzami w stylu: „nic dziwnego, że rzuciła go żona, najlepszy dowód, jaki to nieudacznik”. Z korytarzy wieści przenoszą się do internetu, gdzie przybierają postać zbiorowych linczów i inb. Dynamika ostracyzmu nie wynika wyłącznie z ludzkiej słabości – istnieją dla niej całkiem realne przesłanki. Ostracyzm jest zaraźliwy. Każdy, kto broni osoby ostracyzowanej albo choć bywa z nią widywany czy w ogóle sygnalizuje jakiekolwiek z nią relacje, też podlega ostracyzmowi. Profesor, który na Facebooku lajkował posty poddanego ostracyzmowi na całkowicie neutralne tematy, został usunięty przez swoją szefową, poważną panią profesor, z kręgu bliskich „kolegów do wina po godzinach”.Wypadł z obiegu” i musiał odsunąć się na drugi plan.

Wykorzystać ferment

Trudno się dziwić, że środowiska stosujące bez zahamowań i bez dobrych powodów mechanizmy tego kalibru nie cieszą się społeczną sympatią. Z punktu widzenia badaczki patrzącej na świat społeczny jako na ekosystem złożony z mniejszych żywych systemów – społeczności, organizacji, wspólnot – w tym tragicznym zjawisku odnajduję też jednak zaczyn, coś, co daje nadzieję na renesans wartości warstwy zwanej kiedyś inteligencją i wykorzystanie jej do budowy czegoś nowego i lepszego. Należałoby zebrać się razem w gronie – lub raczej gronach – ludzi dobrej woli (a takich osób naprawdę jest więcej, niż może się wydawać osobom śledzącym życie „elit” jedynie w różnych mediach). Te osoby musiałyby umieć odciąć się od mechanizmów kontrolujących ich działania w ramach dotychczasowych struktur. Dla osób poddanych ostracyzmowi może być to szczególnie trudne, bo może on powodować bardzo poważne i trwałe problemy, nawet zespół stresu pourazowego (PTSD). Przypuszczam jednak, że to właśnie takie osoby mogą odegrać najważniejszą rolę w procesach regeneracji, bo mogą być nosicielkami i nosicielami nowych idei, mogą być nonkonformistyczne, myśleć odważniej niż inni.

Zbiorowa władza takich osób może być o wiele większa, niż przypuszczają – ostracyzm wykorzystywany właściwie, czyli nie wobec dysydentów, tylko (tak jak w oryginalnym zamierzeniu) wobec podejrzanych o skłonność do tyranii, jest potężną bronią defensywną. Wspólnoty mogłyby zacząć powstawać na nowo wokół odkrywanych mechanizmów samokontroli i samoorganizowania się, początkowo w strukturach nieformalnych, celowo zorientowanych jako kontrofensywa wobec wszelkich formalnych dysponentów środków, władzy i zaszczytów oraz pretendentów do tych funkcji. Należałoby się odciąć nie od nielubianych ośrodków politycznych, lecz od wszelkiej hierarchicznej i symbolicznej władzy. Niezależnie od tego, kto będzie rządził w naszym kraju, nie będziemy mieli żywego i bogatego życia kulturalnego i naukowego, jeśli obowiązywać będzie konformizm, służalczość, niechęć do rozmowy, brak odwagi myślenia, jednolitość przekonań i upodobań, naśladownictwo, podniesiona do rangi cnoty miałkość. Ponownie cytując poetę – z takiej kultury i nauki będziemy mieli tylko „widmo” i „fantom”.

Wydaje się, że aby do tego nie doszło, trzeba by, po pierwsze, wprowadzić demokratyczne, kolegialne zarządzanie. Po drugie, skończyć z grantozą, bo ten system aż się prosi o układy feudalne (nawet w krajach o zupełnie wykluczającej je kulturze mnożą się ostatnio jak bakterie w starym chlebie). A tam, gdzie to tylko możliwe, trzeba by przywrócić ciągłość w organizacjach, w których etos i tradycja są ważne. Tyle że to może się okazać co najmniej bardzo trudne.

Na razie, czekając na lepsze czasy, warto by stworzyć dla „niepasujących” jakiś bufor bezpieczeństwa finansowego. W latach 70. Szwedzi tworzyli wokół nich think tanki, a Brytyjczycy organizacje kultury i sztuki. Oczywiście finansowane ze środków publicznych. Dziś musiałyby to być raczej zarabiające na siebie twory. Może jakaś forma przedsiębiorczości społecznej? Warto o tym pomyśleć. ©℗

Autorka jest profesorem socjologii na Uniwersytecie Warszawskim, profesorem zarządzania na Uniwersytecie Södertörn (Szwecja) i w LITEM, l'Université Évry Val-d'Essonne (Francja)