Politycy muszą sobie zdać sprawę, że epoka wieloletnich łatwych rządów, która zaczęła się wraz z wejściem Polski do UE, skończyła się wraz z wybuchem pandemii - mówi w rozmowie z DGP politolog Antoni Dudek.

Czy rosnące ceny prądu i gazu mogą stać się głównym tematem następnej kampanii wyborczej?
Coraz więcej na to wskazuje. Nie potrafię znaleźć innego tematu, oprócz pandemii, który tak mocno jak inflacja przykuwał emocje w społeczeństwie. Oczywiście przerabialiśmy to w przeszłości, ale teraz wzrosty cen wracają z dużym nasileniem po ok. 20-letniej przerwie. Całe młode pokolenie Polaków w ogóle zapomniało, co to znaczy, natomiast starsi z niepokojem sobie o tym przypominają. A to uruchamia pewien mechanizm psychologiczny - ludzie są przekonani, że ceny będą rosły, w związku z czym gorączkowo starają się coś kupić, by te pieniądze nie straciły na wartości, a to z kolei powoduje dalsze nakręcanie wzrostu cen, które trudno wygasić. Powstaje pytanie, czy ktoś ma pomysł, by przedstawić Polakom rozwiązanie tego problemu.
Pan mówi o rozwiązaniach, ale może w retoryce kampanijnej wystarczy, że ktoś będzie skuteczniejszy w przekonywaniu, czyja to wina?
Oczywiście tak. Tym bardziej że nie ma jednego panaceum na problem drożyzny, a to powszechnie znane jest społecznie bolesne, więc ani Donald Tusk, ani Mateusz Morawiecki nie powiedzą ludziom prawdy, że najskuteczniejszym sposobem ograniczenia inflacji jest ograniczenie popytu, bo to wiąże się z drenowaniem kieszeni. Walka będzie toczyć się o to, kto jest bardziej odpowiedzialny.
PiS jest w gorszej sytuacji. Będzie obarczał winą sytuację międzynarodową czy politykę klimatyczną Unii Europejskiej i Tuska, który nic nie załatwił w tej sprawie. Ale to mimo wszystko jest mniej wiarygodne od Tuska mówiącego, że to PiS rządzi drugą kadencję i mógł reagować, np. wcześniej podnieść stopy procentowe. Jednocześnie lider PO też ma ograniczoną możliwość krytyki, bo nie może mówić, że trzeba było nie wypłacać trzynastych i czternastych emerytur. Generalnie chodzi tu o ogólną frustrację, która się wyrazi w tym, że ludzie nie zagłosują na PiS, tzn. albo zostaną w domu, albo poprą kogoś innego. Natomiast nie wierzę w to, że nagle Szymon Hołownia, Władysław Kosiniak-Kamysz czy Konfederacja ogłoszą genialny plan wygaszenia inflacji. Ostatnią taką operację przeprowadził Leszek Balcerowicz, którym dziś straszone są dzieci w różnych domach.
Czy jeśli dojdzie do zmiany władzy, nowa ekipa będzie mieć czyste konto? Ludzie dadzą jej kredyt zaufania czy raczej ta frustracja przeleje się na nowy rząd?
Nie mam wątpliwości, że to drugie. Zwłaszcza że najprawdopodobniej główną postacią nowej ekipy będzie Donald Tusk, o ile oczywiście utrzyma pozycję lidera największej partii opozycyjnej. On nie będzie miał żadnej czystej karty, będzie oskarżany - nie tylko przez PiS - o błędy z czasów swoich poprzednich rządów. Najważniejszym czynnikiem napędzającym inflację w tej dekadzie jest kwestia energetyki i zaniechań popełnionych w tym obszarze przez PO i PiS. To było ignorowanie wyzwań wiążących się z polityką klimatyczną UE. Gdybyśmy budowali mimo to nowe bloki węglowe, to przynajmniej byśmy je mieli. Tymczasem wygląda na to, że w perspektywie kilku lat rozsypie się znaczna część energetycznego sektora węglowego, a w zamian nie ma niczego nowego. Platforma przez osiem lat swoich rządów zrobiła bardzo niewiele, by przygotować nas na te energetyczne wyzwania. Kwintesencją nieudolności obu ekip - PO i PiS - jest kwestia energetyki jądrowej. PO prowadziła analizy i nie zdołała nawet ogłosić, gdzie ta elektrownia nuklearna ma powstać. PiS po sześciu latach swoich rządów ogłosił lokalizację, oczywiście wyrzuciwszy wszystkie prace PO do kosza. Nawet jeśli następcą rządów PiS miałby być np. rząd Hołowni, też będzie miał tam ministrów z Platformy i PiS, będzie podnosił, że to w gruncie rzeczy ta sama ekipa, jedynie przefarbowana. Politycy muszą sobie zdać sprawę, że epoka wieloletnich łatwych rządów, która zaczęła się wraz z wejściem Polski do UE, skończyła się wraz z wybuchem pandemii. Teraz czeka nas bliżej nieokreślony, liczony raczej w dekadzie niż w miesiącach, okres trudnych rządów.
PiS przekonuje, że cała ta drożyzna przyszła do nas z zewnątrz - choćby wskutek polityki UE czy spekulacji Rosjan na cenach gazu.
Skuteczność tej retoryki jest ograniczona i koncentruje się głównie na ludziach lepiej wykształconych, a ci - tak się dziwnie składa - PiS-u akurat nie popierają. Mniej świadoma część społeczeństwa zawsze i za wszystko wini rząd - trochę na zasadzie „oni mają rządzić, by było lepiej, a jak jest gorzej, to znaczy, że źle rządzą”. Ciągłe mówienie w mediach rządowych, że gdzie indziej przecież też jest inflacja, i to nawet wyższa niż u nas, przypomina trochę opowieści gen. Jaruzelskiego, że na Zachodzie jest źle, podczas gdy ludzie swoje wiedzieli. Z tego względu ta retoryka PiS raczej niewiele da, co jednak nie znaczy, że PiS nie ma szans na trzecią kadencję. Szanse ma, tyle że będzie musiał sobie poszukać koalicjanta i to znacznie trudniejszego niż Zbigniew Ziobro. Mam tu na myśli np. sojusz z Konfederacją albo - co mniej prawdopodobne - z PSL. Ostatnie 30 lat pokazało, że największą zmianą w polskiej polityce były zawsze wybory prezydenckie. Bo nawet jeśli PiS po 2023 r. będzie miał swój rząd, to w 2025 r. go straci, jeśli ich kandydat nie wygra wyborów prezydenckich. Jeśli ma się niewielką większość w Sejmie, ale nie ma własnego prezydenta, to nie da się skutecznie rządzić, bo prezydenckie weta będą wszystko blokować.
Rozmawiał Tomasz Żółciak