Powinniśmy przyjąć do wiadomości, że bez względu na to, ile centrów pomocy rodzinie, żłobków i przedszkoli wybudujemy oraz ile zasiłków czy ulg podatkowych zafundujemy obecnym i przyszłym rodzicom, nie ma szans, że własnymi siłami zawrócimy demograficzną Wisłę

Zagadka. Wskaźnik dzietności w tym kraju wynosi 1,5 – oznacza to, że statystyczna kobieta w wieku rozrodczym rodzi tam 1,5 statystycznego dziecka. To zdecydowanie za mało, by liczebność tamtejszej populacji utrzymała się na dotychczasowym poziomie. Wskaźnik dzietności musiałby wynosić 2,1 (dlaczego 2,1, a nie 2? Bo niewielka część dzieci umiera zaraz po urodzeniu). Tymczasem utrzymuje się poniżej tej wartości już od lat 70. XX w., a populacja tego kraju liczy dzisiaj 37,7 mln. O jakim kraju mowa? Nie, nie o Polsce. Kraj, o który tu chodzi, jest 32-krotnie większy niż nasz. Główna różnica polega na tym, że liczba jego ludności – zamiast spadać – od dekad rośnie. W 1970 r. wynosiła 21 mln.
Dobra, już nie główkujcie – ten kraj to Kanada. Szacuje się, że przy obecnych trendach do 2050 r. liczba ludności wzrośnie tam do ok. 40 mln. Dla porównania liczba mieszkańców Polski w tym czasie spadnie do 34 mln. Jak wyjaśnić tę rozbieżność?
Zamożny, więc bezdzietny?
To oczywiste. Napływ imigrantów. Zarówno Kanada, jak i Polska to kraje imigracyjne, ale my jesteśmy nim dopiero od kilku lat. O ile migracje netto (po odliczeniu ludzi emigrujących) w przypadku Polski oznaczają kilka tysięcy dodatkowych mieszkańców rocznie, o tyle w Kanadzie to przeszło 200 tys. ludzi, którzy kompensują ubytki dzietności z nadwyżką.
Przyczyny, dla których tyle osób emigruje do Kanady, także nie są tajemnicą. To bogaty kraj o PKB per capita w wysokości 46 tys. dol. (Polska – 16 tys. dol.). Zamożne społeczeństwa i te, które oferują możliwość szybkiego podniesienia swojej stopy życiowej, od zawsze były obierane za cel ludzi szukających lepszego życia.
Z rosnącą zamożnością skorelowany jest jednak także spadek liczby urodzeń. Nie ma właściwie wysoko rozwiniętego kraju, w którym wskaźnik dzietności zapewniałby zastępowalność pokoleń – poza Izraelem. PKB na mieszkańca wynosi tam 44 tys. dol., a dzietność 3,1. To jednak anomalia, którą wytłumaczyć można życiem w stanie nieustannego zagrożenia z zewnątrz i związaną z tym wysoką społeczną wartością wielodzietnej rodziny. Jest ona traktowana jako cywilizacyjne aktywo zapewniające przetrwanie narodu.
Jednak co do zasady niska dzietność i wysoka zamożność to nieodłączni towarzysze, choć niektórzy stawiali hipotezę (np. popularnonaukowy pisarz Matt Ridley), że tak być nie musi. Twierdzili np., że gdy zamożność społeczeństwa osiąga odpowiednio wysoki poziom, dzietność ponownie rośnie (bądź pod pewnymi warunkami może rosnąć). Obie zmienne tworzą wówczas coś na kształt demograficznej krzywej Kuznetsa, pierwotnie obrazującej dynamikę wzrostu i spadku nierówności społecznych. Koronnym dowodem na tę hipotezę miały być Stany Zjednoczone. Wskaźnik dzietności w latach 80. XX w. spadł tam do poziomu 1,8, by w latach 90. i pierwszej dekadzie nowego millenium wzrosnąć do ok. 2 (dwukrotnie zdarzyło się nawet, że przekroczył 2,1). Ale obecnie dzietność w USA wynosi zaledwie 1,6. Dlaczego? Sprawa znajduje swoje (częściowe) wytłumaczenie w falach migracji do kraju: dzietność rosła, gdy przybywało dużo migrantów, bo ci w pierwszym pokoleniu chętniej decydują się na dziecko. Posiadanie potomstwa traktowane jest przez niezasymilowanych jeszcze cudzoziemców jako zapuszczanie korzeni w lokalnej społeczności. Dzieci szybko uczą się nowego świata, służą rodzicom za przewodników oraz swego rodzaju ubezpieczenie. USA to kraj przyjmujący rocznie 500–600 tys. migrantów (netto), zdecydowany rekordzista w skali globalnej. Mit amerykańskiego snu żyje.
Dlaczego dzietność spada wraz z zamożnością? Nie ma jednej przyczyny tłumaczącej ten fenomen. Niektórzy zwracają uwagę, że w czasach powszechnej biedy dzieci były zasobem pracy i gwarancją opieki na starość. Dzisiaj pracować nie muszą i nie mogą, a na starość opiekuje się nami państwo. Inni mówią o wysokich kosztach edukacji. Żeby mieć dobre życie, nie wystarczy już umiejętność czytania i pisania, potrzeba specjalistycznego wykształcenia, które jest rzeczą drogą. Rodzice decydują się na mniejszą liczbę dzieci, by każdemu poświęcić odpowiednią ilość uwagi i środków, a żadnego nie zaniedbać. No, ale – powie ktoś – to nie wyklucza prawdziwości hipotezy o demograficznej krzywej Kuznetsa. Gdy ludzie się dorobią, pieniądze na dzieci się znajdą, prawda? Niestety, koszty edukacji rosną szybciej niż inflacja i realne dochody. W USA od 1985 r. do 2018 r. koszt wyższego wykształcenia wzrósł pięcio krotnie, dwa razy bardziej niż inflacja (większość to placówki prywatne).
Zwraca się też często uwagę, że ekonomiczne czynniki determinujące dzietność są ściśle związane z czynnikami kulturowymi i aksjologicznymi. Im jesteśmy zamożniejsi, tym szersza paleta wyboru przed nami, jeśli idzie o sposób samorealizacji i dążenia do szczęścia. Dzieci stają się dla nas tylko jedną z wielu opcji na osiągnięcie życiowego zadowolenia. Opcją kosztowną (konsumują nasz czas i zasoby) i obarczoną ryzykiem (co jeśli urodzą się chore? Co jeśli przydarzy im się coś złego? Co jeśli nie poradzą sobie w życiu?).
Według badań dzieci przekładają się też jedynie na
Singapurska lekcja
Rządzący w najbogatszych krajach nie mają raczej złudzeń, że uda im się znacząco podnieść dzietność. Większość prowadzi hojne polityki prorodzinne od wielu dekad, ale te nie przekładają się na wyniki. Jeśli już, są to wzrosty na poziomie 0,1–0,4 proc. Nic, co uzasadniałoby wydawanie na demografię 200 mld euro rocznie, jak w Niemczech (dzietność 1,62), czy 107 mld euro rocznie, jak we Francji (dzietność 1,82).
Programy prorodzinne są utrzymywane ze względów politycznych – likwidacja wielkiego programu socjalnego przełożyłaby się na masowe protesty i utratę głosów przez partię rządzącą. Wytwarzają też negatywne efekty zewnętrzne, jak uzależnienie od zasiłków czy wypychanie ludzi z rynku pracy. Zaprezentowana przez polski rząd Strategia Demograficzna 2040 także powinna być traktowana jako strategia pozyskiwania i cementowania elektoratu, a nie realny sposób na podniesienie dzietności w Polsce do poziomu 2,1. Weźmy jedno z głównych zaprezentowanych w niej narzędzi mających ułatwić parom decyzję o posiadaniu dzieci: rozwój mieszkalnictwa. Część polskich rodzin rzeczywiście nie może pozwolić sobie na lokum w bloku bądź dom. Rządowa strategia zakłada m.in. zniesienie pozwolenia na budowę domów do 70 mkw., uruchomienie programu „Mieszkania bez wkładu” czy wprowadzenie specjalnych bonów, z których będzie można pokrywać koszty najmu.
O ile ułatwienia te są godne pochwały, wiara w to, że istotnie zmienią dzietność w Polsce, jest nieuzasadniona. Najlepszym przykładem kraju, w którym problem mieszkaniowy właściwie nie istnieje, a mimo to wskaźnik dzietności pozostaje niski (1,23), jest Singapur. W latach 60. XX w. państwo przejęło tam rolę głównego dostawcy nowych lokali. Zrobiło to na tyle skutecznie, że dzisiaj w Singapurze nikt nie narzeka ani na ceny, ani na jakość mieszkań. Jak pisze Aleksander Piński na portalu ObserwatorFinansowy.pl: „odsetek mieszkających w lokalach wybudowanych przez państwo rósł: z 9 proc. w 1960 r. do 82 proc. obecnie”. Polityka Singapurskiej Rady Rozwoju Mieszkalnictwa (Housing & Development Board) ma charakter prorodzinny, tj. zapewnia się mieszkania tylko obywatelom mającym męża lub żonę. Jednak ci uparcie nie chcą mieć dzieci – i to pomimo że Singapur oferuje im różnego typu ulgi rodzinne, zasiłki i wsparcie metody in vitro.
Co ciekawe, jeszcze w latach 70. XX w. tamtejsze władze w obawie przed przeludnieniem prowadziły politykę „dwa plus dwa”, zniechęcając ludzi do posiadania trzeciego dziecka takimi metodami jak zwiększone obciążenia podatkowe dla rodzin wielodzietnych czy zachęty dla aborcji. Nie trzeba chyba dodawać, że w Singapurze nie brakuje programów prorodzinnych, które w Polsce mają być dopiero wdrażane w ramach strategii demograficznej. Singapurscy rodzice z łatwością mogą negocjować elastyczne modele zatrudnienia, a żłobki i przedszkola – chociaż drogie – są łatwo dostępne, rząd pokrywa część opłat. Ponadto w niewielkim państwie-mieście opiekę nad dziećmi mogą z łatwością sprawować dziadkowie, którego to luksusu nie mają np. warszawscy osiedleńcy. Bariery do posiadania dzieci w kraju o PKB per capita czterokrotnie wyższym niż w Polsce właściwie nie istnieją. I co? I dzieci się nie rodzą. Gdyby nie napływ imigrantów, populacja Singapuru już dzisiaj by się kurczyła.
Cel: sto milionów
Politycy będą przekonywać, że o ile pojedyncze polityki na dzietność znacząco nie wpłyną, o tyle wielowymiarowe oddziaływanie różnych programów będzie jak demograficzna viagra. To myślenie życzeniowe. Są dwie drogi ratunku dla państw zmagających się z niskimi wskaźnikami urodzeń: imigranci i roboty.
Automatyzacja to proces zachodzący oddolnie. W warunkach powszechnego deficytu rąk do pracy presja na jej wdrażanie rośnie. Według danych OECD z 2018 r. liderem w gęstości robotyzacji (liczba robotów na 10 tys. pracowników) jest Singapur (831), w czołówce znajdują się także Niemcy (338) i Japonia (327). Choć Polska jest jeszcze daleko w tyle (42), to po pandemii oczekiwać należy znacznego skoku. Jak szacuje w swoim raporcie ManpowerGroup, w czasie kryzysu covidowego aż 27 proc. firm w naszym kraju przyspieszyło decyzję o automatyzacji, w tym przede wszystkim duże przedsiębiorstwa przemysłowe. Nie oznacza to, że przestaną potrzebować ludzi do pracy. Przeciwnie, cyfryzujące się firmy zwykle zwiększają też nabór pracowników. Dlaczego? Wbrew obawom neoluddystów nowe technologie wciąż tworzą więcej miejsc pracy, niż niszczą. Bezrobocie w większości państw rozwiniętych jest na niskim poziomie, a globalnie wynosi zaledwie 5,42 proc.
Deficytowym dobrem w gospodarkach rozwiniętych XXI w. będą ludzie. Spójrzmy na globalne trendy. O ile dzietność na Zachodzie i w Azji spada, a społeczeństwa się starzeją, o tyle w innych rejonach świata – zwłaszcza w Afryce – dzieci wciąż licznie się rodzą. Szacuje się, że światowa populacja w 2100 r. wzrośnie do ok. 11 mld ludzi (obecnie to niemal 7,9 mld). Zamożne kraje widzą tam rezerwuar rąk do pracy, które trzeba do siebie przyciągnąć. Przyjazna imigrantom Kanada może liczyć na podwojenie swojej populacji do 2068 r., a w kraju pojawiają się głosy, że należy do problemu podejść jeszcze śmielej i zrobić wszystko, by do 2100 r. jego populacja liczyła aż 100 mln ludzi. Do propagatorów takiego podejścia należy think tank Century Initiative. W raporcie „For a Bigger, Bolder Canada” przekonuje, że dotychczasowe tempo napływu cudzoziemców jest zbyt słabe i należałoby je stopniowo zwiększać – w tej dekadzie do 400 tys. rocznie, w kolejnej do 600 tys., a w ostatniej dekadzie XXI w. miałoby emigrować do Kanady ponad milion osób rocznie. Eksperci szacują, że udałoby się dzięki temu utrzymywać wzrost PKB na poziomie od 2–2,6 proc. rocznie. Tymczasem aktualna dynamika migracji dałaby maksymalnie 1,5–1,7 proc. PKB. W pierwszym scenariuszu w 2100 r. Kanada będzie ponad dwukrotnie bogatsza niż w drugim.
Podobne głosy pojawiają się w USA. Niespełna rok temu ukazała się w USA książka dziennikarza Matthew Yglesiasa „One Billion Americans”. Jak tłumaczy autor, w zglobalizowanej gospodarce większa liczba mieszkańców daje państwom przewagę konkurencyjną. A miliard ludzi to nie tylko ręce do pracy, lecz także głowy, czyli więcej nowych idei, większa innowacyjność, większa produktywność, a zatem większa zamożność. Chociaż już dzisiaj USA są rekordzistami, jeśli chodzi o napływ imigrantów, to jako jedna z najbardziej produktywnych gospodarek na świecie, o wielkim i chłonnym rynku wewnętrznym, mogą podkręcić swoje wyniki. Ani w USA, ani w Kanadzie nie rozważa się jednak całkowitego otwarcia granic, ale imigrację sterowaną tak, by nadążała za jej tempem rozbudowa infrastruktury zdolnej obsłużyć większą liczbę ludzi. Na wyżyny imigracyjnej technokracji wznosi się Pekin, który w zeszłym roku zaprezentował program przyciągania głównie zasobnych imigrantów. Osobom, które będą mogły przyczyniać się do rozwoju chińskiej nauki, technologii, sportu czy kultury, Państwo Środka proponuje kartę stałego pobytu, a także starannie typuje zachodnich ekspertów, którym oferuje świetnie płatne posady w swoich instytucjach. Choć chińskie społeczeństwo na imigrację patrzy niechętnie, nadejdzie moment, gdy stanie się ona dla Pekinu priorytetem politycznym. Xi Jinping uświadomi sobie bowiem konsekwencje spadku do 2100 r. populacji Chin o połowę, tj. o ok. 700 mln. A tak będzie, jeśli nic się nie zmieni. Siła robocza po prostu wyparuje. W 2016 r. Pekin pozwolił obywatelom na posiadanie dwójki dzieci, a w tym roku na posiadanie trójki. Ale wątpliwe, by udało się odwrócić negatywne trendy.
Kraje UE także nie obejdą się bez imigrantów. W 2019 r. Bertelsmann Foundation wyliczyła, że Niemcy potrzebują ok. 260 tys. imigrantów rocznie, by zachować konkurencyjność – w tym niemal 150 tys. rocznie spoza UE.
Oni już nie wrócą
W najbliższych dekadach będziemy świadkami walki o ludzi. Państwa, które ją przegrają, będą musiały porzucić marzenia o dobrobycie – pogrążą się w kryzysie starości, przejadając to, czego dorobiły się wcześniejsze pokolenia. Pół biedy, jeśli załamanie nastąpi, kiedy zdążą się dorobić znacznego majątku. Zanim ujrzą dno miski, miną dekady. Gorzej, jeśli kryzys nadejdzie wcześniej. Wówczas kraje zaczną w ekspresowym tempie biednieć i będą musiały liczyć na jałmużnę od zwycięzców. A ta nigdy nie będzie darmowa. Konflikt o ludzi otworzy drogę do neokolonializmu.
Zmagania te będą przybierać różne formy. Dopóki siła robocza pozostanie ważna dla gospodarki, to będzie często walka o jakichkolwiek ludzi, bez względu na wykształcenie, pochodzenie, umiejętności. Oczywiście będzie to powodować konflikty z obywatelami państw gospodarzy, tym silniejsze, im bardziej odmienne kultury będą się ze sobą zderzać. Te procesy już od dawna zachodzą w Europie Zachodniej. Jednocześnie będzie rosła świadomość, że z punktu widzenia kraju przyjmującego imigrant imigrantowi nierówny. Wzorem Chin państwa świata, zwłaszcza te bogate, będą tworzyć skomplikowane i wielopoziomowe polityki odsiewające niechcianych i zachęcające najbardziej pożądanych osiedleńców. Walka o ludzi może też – w najczarniejszym scenariuszu – wywoływać konflikty militarne. Najmniej cierpliwi i najmniej inteligentni przywódcy dostrzegą w aneksji czy okupacji czyjegoś terytorium sposób na szybkie uzupełnienie populacyjnych braków.
Jak w tym wszystkim odnajdzie się Polska? Powinniśmy przyjąć do wiadomości, że bez względu na to, ile centrów pomocy rodzinie, żłobków i przedszkoli wybudujemy oraz ile zasiłków czy ulg podatkowych zafundujemy obecnym i przyszłym rodzicom, nie ma szans, że własnymi siłami zawrócimy demograficzną Wisłę. Jednocześnie musimy pogodzić się z tym, że co roku mnóstwo młodych ludzi, w tym kobiet, wyjeżdża z kraju, by nigdy tu nie wrócić. Powinniśmy wreszcie zrozumieć, że odwrócona piramida demograficzna, w której liczba pracujących się kurczy, a seniorów rośnie, oznaczać będzie w najbliższych latach jedno z dwojga: albo coraz większy „ucisk” pracujących, albo biedę ich rodziców.
Sytuację złagodzić może zgoda na przyjęcie znacznie większej liczby imigrantów niż dzisiaj. Innymi słowy, Polska powinna już teraz aktywnie przystąpić do walki o ludzi i rocznie przyciągać średnio ponad 130 tys. cudzoziemców – w taki sposób, by zechcieli u nas zostać i zakładać rodziny. To liczba, która nie tylko utrzyma naszą populację na obecnym poziomie (to samo w sobie nie powinno być celem), lecz przede wszystkim poprawi stosunek liczby pracujących do seniorów. Znany przeciwnik imigracji Krzysztof Bosak i jemu podobni będą zapewne oponować, obawiając się zabójczej dla polskiej tożsamości ideologii multikulti. Ale przecież nie musimy powtarzać błędów Europy Zachodniej i opierać naszej polityki imigracyjnej na bezmyślnym rozdawnictwie. W gruncie rzeczy wystarczy imigrantom nie stawiać biurokratycznych barier, których doświadczają dzisiaj, a wszystkim mieszkańcom kraju – bez względu na narodowość – tworzyć warunki rozwoju i awansu społecznego. ©℗
W zglobalizowanej gospodarce większa liczba mieszkańców daje państwom przewagę konkurencyjną. A miliard ludzi to nie tylko ręce do pracy, lecz także głowy, czyli więcej nowych idei, większa innowacyjność, większa produktywność, a zatem większa zamożność