Zamiast naigrawać się z zapowiedzi „powrotu Tuska”, zamiast wyśmiewać się z tych, którzy wiążą z nim nadzieje, może warto zadać sobie pytanie, dlaczego tych nadziei nie widzą w nas?

Donalda Tuska można nie lubić, można przewracać oczami w reakcji na kolejną zapowiedź jego powrotu, zwłaszcza jeśli znów nie pójdą za nią konkretne czyny. Ale mnie ciekawi inne zjawisko: co o obecnych liderach opozycji – w tym politykach młodszego pokolenia – mówią emocje, jakie zapowiedź „powrotu Tuska” wciąż wywołuje u części wyborców? Śmiejąc się z ludzi wiążących z byłym premierem nadzieje, śmieją się sami z siebie. Bo prawie siedem lat po Tusku najwyraźniej nie mają dla nich wiarygodnej alternatywy.
Łukasz Warzecha, autor prawicowego „Do Rzeczy”, kpi z „Kościoła Tuska Wielkiego”, którego wyznawcy wierzą, że po jego powrocie „na Ryszarda Terleckiego napadnie chmara szarańczy (…), pod Zbigniewem Ziobrą rozstąpi się ziemia, Andrzeja Dudę nawiedzą (…) zgaga, czkawka i wysypka na nosie, Jarosława Kaczyńskiego zaś szatani (inni) porwą wprost z Nowogrodzkiej do piekła”. Warzecha studzi emocje i stwierdza jednoznacznie, że ponowne wejście współzałożyciela PO do krajowej polityki niczego nie zmieni, bo dla młodszego pokolenia to tylko „sympatyczny dziadzia z Instagrama”.
Jednakże lewicowy publicysta Galopujący Major zauważa, że „powrót srogiego Tuska na białym koniu, który jednym, dwoma ruchami pokona tych prymitywnych PiS-owców, to trwające sześć lat marzenie” liberalnych publicystów i wyborców. I choć przyznaje, że to „poważny gracz”, też wielkiego sukcesu mu nie wróży. Bo znowu – dla młodszego pokolenia były premier to prehistoria, taki „ciut młodszy Leszek Miller”.
Krótko mówiąc, zewsząd słychać, że Tusk jest już tak zgrany, iż emocje budzi tylko w twitterowej bańce, ale nie wśród „ludu”. Że świat się zmienił, a Tusk go nie rozumie, że rok 2007 to nie rok 2021 itd.
Przychodzi na gotowe?
Wszystkie te komentarze brzmią mniej więcej tak, jakby w Polsce rządził jakiś amant nowej prawicy – nie 72-letni Jarosław Kaczyński – i jakby przez sześć lat rządów PiS nowe pokolenie polityków opozycji wykonało gigantyczną pracę, skutecznie podkopując popularność partii rządzącej. Tusk zaś zasygnalizował swój powrót teraz, wyłącznie po to, aby spacerkiem pójść po władzę drogą przygotowaną przez innych. Może się mylę, ale ja sytuację opozycji widzę inaczej, w dużo ciemniejszych barwach.
Prawda jest taka, że siedem lat po odejściu Tuska nowsze pokolenie działaczy opozycji nie dokonało rewolucji na scenie politycznej. Możemy się obruszać, że partyjni „dziadersi” nie ustąpili miejsca i trzymają się stołków, ale to bezcelowe. Władzy – w polityce i w mediach – nie dostaje się w spadku, lecz trzeba ją zdobyć. Z jakichś powodów młodsi politycy mają z tym problem
Lewica – mimo rozmaitych fuzji, zmian nazwy i prób przejęcia inicjatywy – wciąż ma w sondażach maksymalnie 10 proc. poparcia, czyli mniej niż uzyskała w wyborach parlamentarnych. W wyścigu prezydenckim jeden z trójki lewicowych „tenorów” Robert Biedroń dostał procentowo mniej głosów niż pięć lat wcześniej Magdalena Ogórek. A przecież mowa o polityku, który zapowiadał nowe otwarcie. Dwa lata po tym, jak w kampanii walił młotem w betonową ściankę z napisem „PO-PiS”, jego Wiosna de facto nie istnieje. Z kolei młodsi politycy z Partii Razem są obecni w mediach i zyskali rozpoznawalność, ale na wzrost poparcia dla całej Lewicy – o samym Razem nie wspominając – się to po prostu nie przełożyło. I nie bardzo widać pomysł, jak z tej sytuacji wyjść.
PSL pod przywództwem wciąż młodego, bo 40-letniego, Władysława Kosiniaka-Kamysza niezmiennie balansuje na granicy 5 proc. poparcia. I jeśli nie znajdzie dla siebie nowego elektoratu, prawdopodobnie znów wejdzie w jakąś egzotyczną koalicję, która wydłuży nazwę klubu parlamentarnego, za to pozwoli przeskoczyć próg wyborczy. Przez pewien czas wiarę w lepsze jutro dawało dwucyfrowe poparcie dla Kosiniaka-Kamysza w sondażach przed wyborami prezydenckimi, ale skończyło się jak zwykle.
Nową nadzieją stał się Szymon Hołownia i na razie radzi sobie obiecująco. Niemal rok od pierwszej tury wyborów prezydenckich poparcie na poziomie ponad 20 proc. zasługuje na uznanie. Problem w tym, że to, co obecnie Hołowni sprzyja – jego niedookreśloność – niekoniecznie będzie mu sprzyjać, kiedy przyjdzie do układania list wyborczych. Oczywiście dziś prezentuje się jako pragmatyk, który idzie do Sejmu nie po to, by robić politykę, lecz „rozwiązywać problemy”. Rzecz jednak w tym, że „problemy do rozwiązania” mają zabarwienie ideologiczne i nie da się bez końca unikać pytań o konkretne deklaracje.
Tymczasem wśród zaledwie sześciu posłów Polski 2050 znajdziemy byłą posłankę Wiosny, byłą kandydatkę na przewodniczącą PO i byłego posła Porozumienia Jarosława Gowina. Jeśli zarzut niespójności ideowej stawia się – nie bez podstaw – Koalicji Obywatelskiej, to należy go również postawić Polsce 2050. Co z kolei każe stawiać pytanie, kogo Hołownia wprowadzi do Sejmu, jeśli miałby uzyskać nie sześć mandatów, lecz 150, a wybory odbyłyby się za kilka miesięcy? I czy będzie w stanie zapanować nad takim zbiorem, czy – jak Paweł Kukiz, choć może nie w takim tempie – będzie swoje zaplecze stopniowo tracił?
Wreszcie Koalicja Obywatelska, formalnie największa siła opozycji, ale z naciskiem na „formalnie”, bo poparcie od dawna utrzymuje się poniżej 20 proc. Przez lata wyjaśniano rozmaite słabości Platformy – siły w KO dominującej – właśnie rządami Tuska, który nie pozwalał urosnąć nazbyt ambitnym, potencjalnym konkurentom do władzy. Ale po prawie siedmiu latach i trzech zmianach na stanowisku przewodniczącego te zarzuty brzmią coraz bardziej absurdalnie. Owszem, świat polityki zna przypadki partii, które po okresie dominacji jednego lidera długo nie potrafiły się podnieść. Dobrym przykładem jest brytyjska Partia Pracy. Po niemal trzech kadencjach Tony’ego Blaira od 11 lat laburzyści pozostają w opozycji, chociaż trudno uznać, aby polityka rządzących konserwatystów prowadziła Zjednoczone Królestwo od sukcesu do sukcesu. Pytanie tylko, czy słabość brytyjskiej Partii Pracy albo polskiej PO to wina byłych premierów, czy ich następców, którzy nie potrafili znaleźć na siebie pomysłu.
Platforma od prawie półtora roku ma nowego lidera, rok temu jej kandydat zdobył 10 mln głosów w wyborach prezydenckich i do dziś plasuje się bardzo wysoko w rankingach zaufania. Ale poparcie dla partii zamiast rosnąć, spada. Problem to o tyle istotny, że o ostatecznym sukcesie decyduje nie deklarowane zaufanie, lecz liczba oddanych głosów. Co więcej, niepokojąca dla Platformy tendencja się utrzymuje, mimo że Borys Budka i Rafał Trzaskowski należą do tzw. młodego pokolenia polityków PO i z innymi młodymi politykami współpracują. Nie jest to z mojej strony żaden przytyk, ale stwierdzenie faktu. Nie sposób, rzecz jasna, wykluczyć odbicia w sondażach, lecz nadzieje na to są najwyraźniej niewielkie i prowadzą do napięć w samej partii, czego dowodem kilka transferów do Polski 2050, krytyczne wypowiedzi części posłów w mediach zakończone ich wykluczeniem z klubu i wreszcie list ponad 50 parlamentarzystów ugrupowania domagających się zmian.
Sekowani i nagradzani
Trudno więc uznać, że opozycja jest dziś na prostej drodze do wyborczego sukcesu i skutecznego przejęcia władzy na dłuższy czas. Trudno też zaakceptować argument, że to wszystko wina Tuska.
Podobnie jak drugi dyżurny argument mówiący o odpowiedzialności mediów, które sekują jednych, a nagradzają drugich. To zarzut regularnie podnoszony przez polityków Lewicy. Mają niewątpliwie rację, kiedy twierdzą, że pieszczochami części publicystów, np. „Newsweeka” czy „Gazety Wyborczej”, nie są. Ale jednocześnie przeceniają siłę sprawczą mediów, które z czytelnictwem na poziomie kilkudziesięciu tysięcy egzemplarzy nie są w stanie meblować polskiej sceny politycznej według własnego widzimisię. A poza tym, skoro mowa o Tusku, warto pamiętać, że on sam także był przez „Gazetę Wyborczą” krytykowany za dokonanie rozłamu w Unii Wolności. I to w czasach, gdy tytuł ten miał kilkaset tysięcy egzemplarzy dziennego nakładu, zaś rynek medialny nie był tak rozproszony jak dziś.
Niestety smutna prawda jest taka, że siedem lat po odejściu Tuska nowsze pokolenie działaczy opozycji nie dokonało rewolucji na scenie politycznej. Możemy się obruszać, że partyjni „dziadersi” nie ustąpili miejsca i trzymają się stołków, ale to bezcelowe. Władzy – zarówno w polityce, jak i w mediach – nie dostaje się w spadku, lecz trzeba ją zdobyć. Z jakichś powodów młodsi politycy mają z tym problem.
Zamiast więc naigrawać się z zapowiedzi „powrotu Tuska”; zamiast tłumaczyć mu w felietonach, że świat się zmienił, jakby on sam przez ostatnie siedem lat siedział w piwnicy; zamiast wyśmiewać się z tych, którzy wiążą z nim nadzieje, może warto zadać sobie pytanie, dlaczego tych nadziei nie widzą w nas? Nie po to, żeby Tuska hołubić, ale po to, by wreszcie przestano na niego czekać.
* doktor socjologii, doradca polityczny. Wspólnie z Piotrem Tarczyńskim prowadzi „Podkast amerykański”. Autor książki „Druga fala prywatyzacji. Niezamierzone skutki rządów PiS” (2020). Szef działu politycznego tygodnika „Kultura Liberalna”