Amerykański sekretarz obrony Lloyd Austin zapowiedział we wtorek, że liczba amerykańskich żołnierzy w Niemczech wzrośnie o ok. 500, w sumie będzie ich dobrze ponad 30 tys.

Odbyło się to na konferencji prasowej w Berlinie, po spotkaniu z niemiecką minister obrony Annegret Kramp-Karrenbauer. Jest to w kontrze do tego, co jeszcze w ubiegłym roku zapowiadał prezydent Donald Trump, mówiąc o wycofaniu zza Odry prawie 12 tys. mundurowych. Już w lutym tego roku jego następca prezydent Joe Biden zapowiedział rewizję tej decyzji i zgodnie z tym, co przewidywaliśmy na łamach DGP, amerykańscy żołnierze nad Renem pozostaną.
Zwiększenie tej liczby i utworzenie dwóch nowych dowództw w Wiesbaden, co łączy się z przeprowadzką ok. 750 członków rodzin żołnierzy, jest jasnym sygnałem, że Jankesi się nigdzie z Niemiec nie wybierają i że ten kraj jest kluczowym sojusznikiem w Europie. – To przesłanie dla NATO: wspieramy Sojusz w pełnym zakresie. A co najważniejsze, cenimy relacje z naszym partnerem tutaj w Niemczech. Dlatego będziemy nadal wzmacniać nasze partnerstwo i sojusz – mówił we wtorek sekretarz Austin. To dobrze koresponduje z wcześniejszymi słowami sekretarza stanu Antony’ego Blinkena, który wprost mówił, że najbardziej istotnym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych w Europie są Niemcy. I z polskiej perspektywy nie ma się co oszukiwać, że nieporozumienia odnośnie do gazociągu Nord Stream 2 to zmienią. Pomijając „drobny” fakt, że niemiecka gospodarka jest sześć‒siedem razy większa niż polska, to z wojskowego punktu widzenia Niemcy są doskonałą „bazą wypadową” do wszelkich działań w Europie. To w tym kraju i na zachód od niego są porty, do których bez problemu przypływają okręty i statki z amerykańskim sprzętem wojskowym, to tutaj jest zbudowana odpowiednia infrastruktura, by mogły stacjonować dziesiątki tysięcy amerykańskich żołnierzy.
Ale zwiększenie liczby Amerykanów w Niemczech to dla nas doskonała wiadomość, bo wzmacnia Sojusz Północnoatlantycki, dla którego nie mamy alternatywy, a bajanie o niej jest intelektualnym hochsztaplerstwem. Polska miała swoje pięć minut w relacjach z USA, czy raczej z Donaldem Trumpem – udało nam się uzyskać zapewnienie, że przyjedzie do nas dodatkowy tysiąc żołnierzy (wcześniejsze zwiększenie obecności amerykańskiej o 5 tys. żołnierzy zostało ogłoszone jeszcze w czasie prezydentury Baracka Obamy). Dobre i to. Zapewne (dużo) więcej zyskać się nie dało, ale czas skończyć z myśleniem w kategoriach „Fort Trump”. Oczywiście nie ma tu sensu pastwić się nad ociąganiem się z uznaniem wyników wyborczych przez prezydenta Andrzeja Dudę – to zrobili już inni. Ale warto sobie uświadomić, że w temacie Warszawa – Waszyngton wróciliśmy do business as usual, czyli roli partnera mało istotnego. „Fortu Biden” nie będzie. I nie ma w tym nic nadzwyczajnego – nie jesteśmy Niemcami, Wielką Brytanią, Francją czy Włochami. I zapewnienia polityków, że wkrótce będziemy, można włożyć między bajki – nie ta siła gospodarki, nie ta liczba ludności i nie ten poziom zdolności wojskowych.
Skalę naszych ambicji w tym ostatnim temacie pokazuje to, że wydarzeniem, którym chwalił się wczoraj minister obrony Mariusz Błaszczak, jest zakup pięciu 40-letnich amerykańskich samolotów transportowych za kilkadziesiąt milionów złotych. Oczywiście będąc sprawiedliwym, trzeba od razu dodać, że w ubiegłym roku podpisaliśmy umowę na zakup 32 nowych samolotów bojowych F-35 za 20 mld zł. Ale tutaj dotykamy właśnie sedna problemu i pytania, na ile ten zakup zrobi dobrze nam, a na ile naszym amerykańskim sojusznikom, czy raczej amerykańskim firmom, które ten sprzęt produkują. Wydaje się, że skoro nasze relacje wróciły do normy, to już nie musimy za wszelką cenę kupować wyłącznie sprzętu amerykańskiego, tylko powinniśmy skupić się na zdolnościach, których potrzebujemy najpilniej.
A lista potrzeb jest długa. Warto się choćby zainteresować czarną dziurą przemysłową, w którą wpadło kilkadziesiąt czołgów Leopard 2A4. Dostarczano je do remontu, rozłożono i trudno przewidzieć, kiedy wrócą. Można by też się zastanawiać, jak długo będziemy jeszcze tworzyć wóz bojowy Borsuk – może czas wreszcie je zacząć produkować. Jeśli chodzi o zakupy, to nie powinniśmy stawiać na „spektakularność” (jak w przypadku F-35), ale na to, co jest znacznie tańsze, a w krótkim okresie bardziej istotne: większe nasycenie wojsk przeciwpancernymi pociskami kierowanymi, zdolności rozpoznania czy też zakup kolejnych dywizjonów artylerii rakietowej. Bo zamiast dziewięciu na razie mamy jeden.
Można by tak jeszcze długo. Ale trzeba się skupić na realizacji realnych potrzeb, a nie mrzonkach o zostaniu „speszial partnerem”. Bo pozostając w Sojuszu Północnoatlantyckim i ciesząc się z jego wzmocnienia, trzeba pamiętać, że NATO jest silne siłą wojsk swoich członków, nie ma oddzielnej armii. Dlatego w Polsce nie czas na „America First”, oni sobie doskonale poradzą bez nas. Po pierwsze Wojsko Polskie i jego potrzeby. I my wróćmy do business as usual.