Wydawało się, że wraz z prezydenturą Baracka Obamy USA raz na zawsze zrywają z rasowymi podziałami. Kiedy jednak z niedowierzaniem pytamy, jak to się stało, że wybory wygrał Donald Trump, odkrywamy, że tu kolor skóry ma znaczenie. Polityczne.
U podstaw rewolty amerykańskiego elektoratu, który dał zwycięstwo Donaldowi Trumpowi, leżą coraz bardziej pulsujące napięcia rasowe. To nie biali z trailer parków zdecydowali o wygranej nowojorskiego miliardera, bo ci z rzadka chodzą głosować, ale pogrążona w lęku przed niepewną przyszłością biała klasa średnia.
90 lat temu, w pierwszej nowoczesnej epoce turbokapitalizmu, kandydujący na prezydenta Herbert Hoover obiecywał, że w każdym amerykańskim garnku będzie mięso, a w każdym garażu samochód. Wygrał, a kilka miesięcy później wybuchł Wielki Kryzys i mięso na długo zniknęło z jadłospisu. Dzisiaj białej klasie średniej i ludziom do niej aspirujących nie trzeba obiecywać pełnych talerzy, bo nic nie wskazuje na to, by podstawowych dóbr zabrakło. Bardziej kuszące są hasła o powrocie do tradycyjnej tożsamości, o tym, że czas położyć kres Ameryce zróżnicowania i nieograniczonych możliwości dla wszystkich. Jednocześnie coraz liczniejsza staje się ta część Stanów Zjednoczonych, na którą składają się mniejszości etniczne. Mniejszości, które nieuchronnie zmierzają do tego, by za kilka dekad stać się większością. Ich udział w elektoracie w ciągu 25 lat wzrósł z 17 do 32 proc. Jej polityczna aktywność jest równie ważną częścią opowieści o współczesnej Ameryce.
Białe przedmieścia
Od 30 lat rozpada się klasa średnia i American Dream, którym żyła. Najbardziej dotyka to pokolenie, które najmniej wie o przeszłości. Ludzie urodzeni po roku 1990 nie bardzo rozumieją, o co chodzi w etosowych sporach prawicy o amerykańską tożsamość. Są daltonistami, kiedy chodzi o sprawę rasy, i nic nie rozumieli z tego, co Trump mówił im o murze i o deportowaniu Latynosów. Ale mogło się tak zdarzyć, że część z nich przymknęła oko na rasizm i mizoginię zwycięskiego kandydata i zagłosowała na niego, bo skoro Obama szedł do władzy, mówiąc o zmianie i nadziei, i nic z tego nie wyszło, to teraz jest czas postawić na zupełnie innego konia.
Młodzi Amerykanie są wściekli, bo czują się przez Amerykę oszukani. Po załamaniu finansowo-gospodarczym z 2008 r. zobaczyli, jak niesprawiedliwie dystrybuowane są wszelakie dobra. A takie filmy jak „Wilk z Wall Street” czy „Big Short” tylko napędzają ich gniew. I wreszcie zażądali czegoś od państwa – czego nigdy nie zrobili ich rodzice. Ci woleli separować się od społeczeństwa obywatelskiego i definiowali swoją wolność jako możliwość ucieczki od polityki. Na co zwracał uwagę w eseju z 1995 r. pt. „Bunt elit” amerykański krytyk społeczny Christopher Lasch. Pisał, że merytokratyczne elity odróżnia od ich poprzedników brak zainteresowania władzą i pragnienie ucieczki od zwyczajnego losu. Nie są zależne od systemu szkolnictwa, bo wysyłają dzieci do prywatnych szkół, ani od państwowej służby zdrowia, bo mogą opłacić swoje leczenie. Dziś, po 20 latach, w związku z tym, że kryzys uniemożliwił wielu przedstawicielom klasy średniej kształcenie dzieci, te głosują nie „za”, ale „przeciwko”. I dlatego odrzucili Hillary Clinton, pomimo że obiecywała darmowy college w uniwersytetach stanowych.
Tymczasem koszty czesnego i utrzymania się studenta rosną tak gwałtownie, że młodzi ludzie niemal dosłownie chwytają się brzytwy, żeby przeżyć. Wiosną opublikowano badania, że 15 proc. ogłoszeń na stręczycielskiej stronie SeekingArrangement.com zamieszczają właśnie studenci. To wzrost o 1200 proc. w ciągu ostatnich pięciu lat. Wystarczy też poszperać w internecie, żeby zobaczyć, iż niejedno sielskie miasteczko ma swoje ponure oblicze. Dwudziestolatkowie obojga płaci zasilają szeregi prostytutek. A Ameryka ten koszmarny problem wypiera. Lepiej udawać, że go nie ma.
Rodzice milenialsów już z większym entuzjazmem wybrali Trumpa. Na wyobraźnię ludzi działa to, co Amerykanie nazywają „big picture”, szeroki obrazek. – Dane Jona Rothwella (głównego statystyka Instytutu Gallupa – red.) mówią, że ta klasa średnia ma problemy, w tym wysokie koszty college’u i opieki zdrowotnej, ale przede wszystkim widzi dookoła kryzys: zamykane fabryki, bezrobocie, beznadzieję. A do tego czuje się niepewnie w zmieniającej się kompozycji etnicznej kraju. Widzi z jednej strony „naszych” białych robotników bez pracy, a z drugiej strony „innych” – mniejszości domagające się coraz głośniej praw. A ponieważ wzrost dochodu, oprócz górnego 1 proc. najbogatszych, jest bardzo wolny przez ostatnie 30 lat, to powstaje dynamika walki „my albo oni” – tłumaczy Maciej Kisilowski, wykładowca z budapeszteńskiego CEU, absolwent Princeton i Yale. Na ironię dziejów zakrawa fakt, że w obozie Trumpa znaleźli się nie ludzie przegrani z powodu globalizacji, lecz ci, którzy boją się przegrać. Klasa średnia nie straciła jeszcze wszystkiego, ale od Hillary Clinton, obiecującej jej względną stabilizację jak z epoki Billa, woli skok na główkę w nieznane, bo może rzeczywiście bez intruzów zza Rio Grande będzie lepiej.
O tym, że biała klasa średnia czuje się w Ameryce nieswojo, świadczy podszyte strachem przywiązanie do prawa do posiadania broni, uważanego tam za święte. Taka bożonarodzeniowa widokówka: na zdjęciu sześcioro dorosłych i czwórka dzieci. Czteropokoleniowa rodzina. W centrum nestorka rodu trzymająca karabin półautomatyczny. Z lewej uśmiechnięta blondynka dzierży strzelbę myśliwską. Reszta dorosłych ma dzieci na rękach, więc prezentuje swoje rewolwery w kaburach umocowanych przy pasie. U dołu wielką kiczowatą czcionką napisano: „Merry Christmas!”. Typowe rodzinne święta z palcem na spuście. Blondynka z familijnej fotografii to 45-letnia Michele Fiore, republikańska senator stanowa z Newady. Kartkę pocztową rozesłała do swych wyborców. Ale arsenał jak z Delta Force zrobił wrażenie także za oceanem, w Europie, bo jej reprodukcję zamieściły w swoich serwisach brytyjski „Guardian”, francuski „Le Monde” i hiszpański „El País”. Tymczasem pani senator Fiore gorliwie walczy o prawo do posiadania broni. To jej w zasadzie jedyna polityczna agenda. Na swojej facebookowej stronie z kaznodziejskim zacięciem tłumaczy, że Ameryka musi wstać z kolan, że trzeba ją odzyskać dla Amerykanów. A lekarstwo na tragedie w Dallas i Orlando jest jej zdaniem banalne: więcej broni! Oczywiście – do samoobrony.
Antygona wraca do Nowego Jorku
Zmieniają się też miasta. Czasem niedźwiedzią przysługę robią im cenni jak złoto dla szukających oszczędności władz menedżerowie od innowacji. Informatyzacja, nowe technologie, komunikacja uproszczona do algorytmu aplikacji. Bywa, że trudno załatwić jest sprawę w magistracie czy na poczcie, bo komputer nie zrozumie, kiedy sprawa jest z pogranicza dwóch różnych. W Nowym Jorku, aby pozbyć się korków, burmistrz Bloomberg kazał kasować pasażerom autobusów bilety już na przystanku. Chaos, jaki owa „innowacja” wywołała, spowodował jeszcze większe korki.
A do tego dochodzi jeszcze gentryfikacja. – Zwiastunem tego, że coś się dzieje z dzielnicą, jest to, że znika pralnia, która była tam od 40 lat. Albo zakład krawiecki prowadzony od końca wojny przez kolejne pokolenia tej samej ukraińskiej rodziny. Na ich miejsce pojawia się szykowne bistro specjalizujące się w serwowaniu 80 odmian bajgli, chociaż nawet najwięksi entuzjaści rynku muszą się zgodzić, że dotąd sąsiedztwu wystarczały trzy, a dylemat się sprowadzał do tego, czy smarować je serem topionym, czy nie – mówi nam Gertrude Gingold, emerytowana pielęgniarka mieszkająca na obrzeżach centrum Filadelfii. A potem wszystko dzieje się według szablonowego scenariusza. Rosną czynsze, ci, których na nie nie stać, wynoszą się do tańszych dzielnic, ich miejsce zajmują zamożniejsi. Rutyna współczesnego świata znana i z Warszawy, i z Krakowa. Ale w Ameryce ma dodatkowy, złowrogi aspekt: podziały rasowe. W filadelfijskiej dzielnicy Graduate Hospital liczba białych mieszkańców w ciągu ostatnich 16 lat się potroiła, a czarnych – spadła o 46 proc. W tej części miasta rekordowo wzrosły też przeciętne zarobki – w tym samym czasie średnia dochodów per capita wzrosła z 34 do 73 tys. dol. Aż chciałoby się odtrąbić sukces, ogłaszając, że gospodarka w ciągu tych kilkunastu lat się podwoiła. Owszem, w odciętej od reszty świata reducie, kosztem reszty. Większość miast współczesnej Ameryki zaczyna przypominać te średniowieczne, z tą różnicą, że granica oddzielająca dzielnicę biedniejszą od bogatszej jest niewidzialna. Ale przekraczanie jej jest tak samo trudne.
Kiedy 15 lat temu zaczynałem przygodę z dziennikarstwem w polonijnym „Nowym Dzienniku”, kończył się pewien etap odnowy Nowego Jorku. Odchodzący burmistrz Rudy Giuliani zrealizował swoją priorytetową politykę zera tolerancji w sprawie przestępczości. I miasto rzeczywiście stało się bezpieczniejsze. Zaczęła się zmieniać w związku z tym najbardziej zaniedbana i zapomniana dzielnica Manhattanu – Alphabet City w East Village. To kilkanaście przecznic w południowo-wschodniej wypustce wyspy, tam, gdzie kończą się numerowane aleje i zaczynają literki: A, B, C i D. W latach 80., na które przypada znane choćby z „Kojaka” apogeum zorganizowanej i drobnej działalności kryminalnej w metropolii, mieszkańcy mieli pewną dobrą radę dla zuchwałych przyjezdnych: „Jeżeli jesteś na Alei A, to znaczy, że poniosła cię fantazja, jeśli idziesz w stronę B, to jesteś chojrakiem, jeżeli podążasz do C, toś szalony, a jeśli do D... nie, tam nie dojdziesz, bo już jesteś martwy”. To w Alfabetycznym Miasteczku mieści się Tompkins Square Park, gdzie 30 lat temu, w czasach neoliberalnej prosperity, Janusz Głowacki umieścił akcję swojej „Antygony w Nowym Jorku”. W 20 lat East Village stała się bezpieczną przystanią dla bogatej klasy kreatywnej, małym cyganeryjnym Monte Carlo. Ale przynajmniej od 10 lat do tego estetycznego eldorado wracają bezdomni.
W powyborczy czwartek pod Tompkins Square Park ustawili się wolontariusze Armii Zbawienia z paczkami żywnościowymi dla ludzi, których nie stać na chleb. Dosłownie, bo rozdawane było pieczywo i inne podstawowe produkty żywnościowe. Cykl historyczny zatoczył koło. Znowu zbierają się biedni, czasem bezdomni, lustrzane odbicie bohaterów Głowackiego. Afroamerykanie i Portorykańczycy, ale też dwoje Polaków i ukraińska seniorka, na pierwszy rzut oka idealny portret typowej słowiańskiej babci w chuście. To ludzie bez ubezpieczeń, żyjący od jednej akcji humanitarnej do drugiej. Akcję zakończyło ekumeniczne nabożeństwo, odprawione po angielsku i hiszpańsku. Megafon zarządzającej akcją młodej Latynosce trzymał katolicki ksiądz. To w całości elektorat Clinton, o ile jest zarejestrowany i może głosować.
Obywatele drugiej kategorii
Cederic Mulvaney głosować nie może. Jak jego ojciec, dziadek i pradziadek, plus jeszcze trzech przodków dalej. Jego saga rodzinna to historia czarnoskórych mężczyzn, którzy nigdy nie brali udziału w podstawowej demokratycznej procedurze. Prapradziadek był niewolnikiem. Pradziadek na mocy XIV poprawki do konstytucji uchwalonej po wojnie secesyjnej głosować mógł, ale kiedy próbował, został pobity na śmierć przez zbirów z Ku Klux Klanu. Dziadka KKK skutecznie odstraszał. A ojcu możliwość głosowania uniemożliwiły skomplikowane przepisy, jak choćby testy na znajomość języka w piśmie, wprowadzone tylnymi drzwiami przez władze kilkunastu stanów i pomimo oczywistej sprzeczności z konstytucją obowiązujące aż do połowy lat 60. XX wieku. Najmłodszy z Mulvaneyów, który żyje na jednej z ulic nadmorskiego kurortu Atlantic City, zresztą zrujnowanego przez biznesy Donalda Trumpa, też nie może głosować, bo przepisy zabraniają tego skazanym, on kilka miesięcy temu wyszedł na zwolnienie warunkowe. – To bardzo sprytny sposób republikańskich elit, które pozbyły się w ten sposób niesprzyjającego sobie elektoratu. Nie ma drugiego państwa na Zachodzie, które odbierałoby więźniom prawo do głosowania i odzierało w ten sposób z obywatelstwa. To pozwala utrzymywać podwójne standardy i wbrew konstytucji zabraniać ludziom głosować – mówi Glenn C. Lour, profesor z Uniwersytetu Browna.
Polityka zera tolerancji w sprawach karnych była chlubą burmistrza Giulianiego, dzisiaj kandydata na jednego z najważniejszych ministrów w rządzie prezydenta Trumpa. Ale ona się nie zatrzymała w połowie lat 90., kiedy udało się ustabilizować sprawy bezpieczeństwa w Nowym Jorku, tylko trwała i trwała, aż przybrała absurdalne oblicze. W nowojorskim metrze nie ma już tradycyjnych kanarów w niepozornych prochowcach. Zamiast nich są uzbrojeni policjanci, gotowi skuć i powalić gapowicza na ziemię. Skala nieproporcjonalnego do przewinienia karania tylko rośnie. Ameryka zupełnie zapomniała o resocjalizacji. Coraz więcej polityków kusi wyborcę pomysłem systemu karania typu „do trzech razy sztuka” (three strike sentencing). Chodzi o to, żeby recydywista przy trzecim wykroczeniu, choćby to była kradzież batonika, dostawał dożywocie. I to jest kolejny pomysł konserwatywnych elit na walkę z biedą, szczególnie tą o niebiałym obliczu. Bo przecież nie z przestępczością.
Pewien akademik z Uniwersytetu Bucknella opowiedział mi, jak widzi trzon polityki zera tolerancji – chodzi o słynną „war on drugs”. – Wojna z narkotykami to wymyślony problem. Penalizuje się posiadanie nawet drobnej ilości narkotyków. Z tego powodu więzienia są przepełnione, a rządy – federalny i stanowe – kombinują, jak zakłady karne sprywatyzować. Już działa potężny lobbing prywatnych więzień. W jednej tylko liczącej 38 mln mieszkańców Kalifornii w więzieniach siedzi więcej ludzi niż w Niemczech, Wielkiej Brytanii, we Francji, w Japonii i Singapurze razem wziętych. I to z powodu owych „drobnych ilości”. Ująłbym to w ponury dowcip: Afroamerykanin za gram amfetaminy pójdzie siedzieć, biały z klasy średniej pójdzie do psychiatry po receptę i dostanie gram niemal identycznej, ale inaczej nazywającej się substancji, i da zarobić koncernowi farmaceutycznemu – mówi. I w związku z tym okrutnym profilowaniem rasowym przez wymiar sprawiedliwości czarnoskóry nastolatek ma 35 proc. szans na to, że w którymś momencie życia trafi do więzienia. A to odmieni je na zawsze, czasem w tak radykalnym wydaniu jak w przypadku Cedricka Mulvaneya.
Bezrobocie wśród Afroamerykanów sięga 13 proc., a w całej Ameryce w sumie spadło poniżej 5 proc. W miejskich gettach liczby są jeszcze bardziej zatrważające. W Nowym Jorku 48 proc. czarnych mężczyzn nie ma pracy. Niemal 20 proc. czarnych żyje poniżej społecznego minimum. Po drugiej stronie barykady, wśród zamożnych, także widać podziały. Choć klasa średnia wśród mniejszości się rozwija, a zamożniejsi Afroamerykanie przenoszą się powoli na przedmieścia, to czarny profesjonalista (lekarz, prawnik, urzędnik) zarabia średnio 77 proc. tego, co profesjonalista biały (jeszcze w latach 80. było to 82 proc.). Także statystyki dotyczące zdrowia znowu wskazują na rasowe dysproporcje: więcej Murzynów umiera na choroby serca, udary, zwyrodnienia związane z otyłością. A przede wszystkim na AIDS.
Lider potrzebny od zaraz
Pamiętam, jak w 2004 r., kiedy Bush junior ubiegał się o reelekcję, a Barack Obama debiutował na scenie politycznej jako kandydat na senatora, we wpływowym nowojorskim tygodniku „The Village Voice” pojawiło się ogłoszenie: „Poszukuje się Afroamerykanina lub Afroamerykanki zdolnych udźwignąć ciężar przywództwa swojej grupy etnicznej. Wymagane cechy: rozsądek, charyzma, przyzwoitość. Wiek i wykształcenie bez znaczenia”. W tym z pozoru anegdotycznym apelu kryło się wołanie: że emancypacja czarnej wspólnoty ugrzęzła, i to przed ostatecznym triumfem, że potrzebny jest przywódca, który poprowadzi ją na finiszu drogi do równouprawnienia. Że trzeba, aby Afroamerykanie, dotąd uwięzieni w chaosie różnych ideologii, zaczęli wspólnie wierzyć w sens zmiany, że musi nastąpić ów niezbędny moment przedpolityczny, w wyniku którego ukształtuje się jednakowa tożsamość ze wspólnymi wartościami. Wówczas odnajdą się w społeczeństwie. No i co? Obama jak ognia unikał łatki „etnicznego lidera”. Dopiero kiedy był pewien, że przejdzie do historii jako prezydent wszystkich Amerykanów, podczas swojej drugiej inauguracji złożył przysięgę na biblię należącą do Martina Luthera Kinga.
I tutaj leży kolejna przyczyna porażki Hillary Clinton. Czarnych Obama zawiódł, a to był przecież ich człowiek. Clinton uznała, że ma ich głosy jak w banku, i próżność ją zwiodła. Nie jest kandydatką na energicznego lidera wysadzonych z siodła Afroamerykanów, tylko kruchą 70-latką z wyższej klasy średniej kojarzącą się dobrobytem białych elit. I to ją kosztowało dwa kluczowe stany. Hillary przegrała w Wisconsin 27 tys. głosów, a w czarnych dzielnicach Milwaukee do urn udało się o 29 tys. osób mniej niż cztery lata temu. Jej domniemany żelazny wyborca zagłosował nogami. Jeszcze bardziej widać to w Michigan. Ten zubożały postprzemysłowy stan straciła różnicą 14 tys. głosów, a w Detroit udział Afroamerykanów w wyborach spadł o 43 tys. w porównaniu z poprzednimi.
Nie chodzi jednak wyłącznie o to, żeby odrobić lekcję z kalkulowania wyborczych głosów. O tym, kto zostanie 45. prezydentem USA, zadecydowała również reakcja elektoratu na takie decyzje, które – paradoksalnie – przekonują, że Ameryka nie zmienia się wyłącznie na gorsze. Afroamerykanin urzędujący przez dwie kadencje w Białym Domu, geje i lesbijki świętujący pod budynkiem Sądu Najwyższego uzyskane właśnie prawo do zawarcia ślubu, inicjatywy typu Black Lives Matters, kiedy chodzi o to, żeby chronić czarnych nastolatków przed społecznym upadkiem, wprowadzanie hiszpańskiego jako drugiego, równoprawnego języka urzędowego – kluczowy wyborca wystraszył się również tego, a nie wyłącznie grożącej mu deklasacji.
Ameryka się zamyka. Nie tylko na resztę świata, jak obiecywał Donald Trump, grożąc palcem sojusznikom z NATO, że ich osieroci, ale na swoje własne mniejszości i odmienności, z których od ponad pół wieku była przecież taka dumna. Wygrała wizja powrotu do lat 50. Bogacącego się białego społeczeństwa, w którym nie ma miejsca na różnorodność.
Ameryka się zamyka. Nie tylko na resztę świata, jak obiecywał Donald Trump, ale na swoje własne mniejszości i odmienności, z których od ponad pół wieku była przecież taka dumna. Wygrała wizja powrotu do lat 50. Bogacącego się białego społeczeństwa, w którym nie ma miejsca na różnorodność.

Kup w kiosku lub w wersji cyfrowej