Osobiście widziałem przemówienie Karola Nawrockiego na Placu Zamkowym. Widziałem też reakcję otaczających mnie ludzi. I był to, moim zdaniem, najlepszy dowód na to, że po debacie z Mentzenem kampania kandydata PiS bynajmniej nie zabuksowała.
Ataki na Nawrockiego (i te bezpośrednie, i te pośrednie) docierają do celu. Zmniejszają liczbę wyborców niezdecydowanych, czyli tych, o których w wyborczej grze chodzi. Ale zarazem przez swoją brutalność unaoczniają innym, o co idzie ta gra. A idzie o to, czy – jak zdefiniowaliby to zwolennicy Trzaskowskiego – zostanie obroniona liberalna demokracja, czy też – jak uważają jego przeciwnicy – ewentualne zwycięstwo prezydenta Warszawy pociągnie za sobą „domknięcie systemu”. Czyli całkowite już zepchnięcie na – polityczny (i, co ważne, często również życiowy) margines tych, którzy opowiadali się i opowiadają za partią Jarosława Kaczyńskiego i jej postrzeganiem polskiej rzeczywistości.
Nie rozumiem, dlaczego ci, którzy uważają tę drugą interpretację za realną, mieliby uznać, że kolejne zarzuty formułowane pod adresem Nawrockiego przez jego (politycznych, ale i społecznych – zwróćmy uwagę właśnie na ten, klasowy aspekt wojny wielkomiejskiej inteligencji z „chłopakiem z ulicy”) przeciwników miałyby wpłynąć na sposób, w jaki w niedzielę oddadzą oni swój głos. Do tego trzeba byłoby czegoś znacznie (podkreślmy: znacznie) bardziej jednoznacznego i dla nich drażniącego, niż to, co „obóz antynawrocki” (charakterystyczne, że przyszedł mi do głowy ten zwrot, bo przy całym szacunku wobec prezydenta Warszawy, nie potrafił on stać się w oczach swoich zwolenników uosobieniem popieranej przez nich sprawy, a szef IPN został ogniskiem tego rodzaju emocji) opublikował do momentu, w którym piszę te słowa.
Widziałem też Donalda Tuska w telewizji Polsat. Było to w poniedziałek wieczorem, a więc w momencie, w którym wszystkie oskarżenia formułowane pod adresem Karola Nawrockiego były już znane. I nie potrafię przypomnieć sobie sytuacji, w której obecny premier wyglądałby na bardziej zdeterminowanego. Czy inaczej – byłby bardziej zdenerwowany. To zdenerwowanie można łączyć z oczywistym faktem, iż Tusk jako lider partii rządzącej zna przecież nie tylko sondaże publikowane w mediach, ale również wyniki badań specjalnych, „wewnętrznych”, które zwłaszcza w okresie wyborczym zamawia każde z największych ugrupowań na potrzeby swojego sztabu. Najwyraźniej wykazują one dynamikę niedobrą dla kandydata Platformy.
Podobną, co premier, nerwowość i determinację wykazuje również, trzeba zauważyć, część antypisowskich mediów. Bardzo wyraźnie strach przed wygraną prawicy powoduje zawieszenie wszelkich, dotąd teoretycznie obowiązujących, reguł.
I wszystkiemu temu trudno się dziwić. Bo w tych wyborach (niestety…) nie chodzi o wskazanie, kto jest najlepszy. Chodzi w nich o to, czyja prezydentura może być większym zagrożeniem. Jak dotąd nic, co zostało upublicznione, moim zdaniem nie jest w stanie przekonać żadnej większej grupy wyborców, iż to większe zagrożenie pochodzić może od innego kandydata, niż dotąd owi wyborcy sądzili.
Czy to znaczy, że uważam antynawrocką kampanię za skazaną na klęskę? Nie, bowiem wszystko wskazuje, że dystans między kandydatami będzie w niedzielę bardzo mały. Liczyć się więc mogą również małe grupy, wręcz grupki głosujących. A jacyś ludzie, którzy pierwotnie zapewne zagłosowaliby na prezesa IPN, mogą jednak, pod wpływem bombardowania Nawrockiego zarzutami, zdecydować pozostać w domu. Z drugiej strony agresywność antynawrockiej kampanii może u części wahających się wyborców wywołać efekt paradoksalny – solidarności ze ściganym przez przeważające siły.
Te dwa efekty prowadzonej przeciw Nawrockiemu kampanii oczywiście się znoszą. I dziś (piszę tekst we wtorek) nikt nie jest w stanie zaryzykować jednoznacznej odpowiedzi na pytanie, który z nich będzie silniejszy i który rozstrzygnie grę. ©℗