Koniec wojny czy większe ryzyko nowej, europejskiej lub światowej? Kapitulacja Ukrainy czy zapewnienie jej „drugiego życia”? Upadek Europy czy jej renesans? Wzmocnienie Rosji czy wskrzeszenie potężnego Zachodu? Prezydent USA Donald Trump swoją nieprzewidywalnością sprawia, że wszystkie, nawet najbardziej dziwaczne pytania i wątpliwości, są zasadne, a odpowiedzi – przynajmniej na razie – nieoczywiste. Historia dzieje się na naszych oczach. Tylko nie wiemy jeszcze jaka.

Nikt nie wie, co siedzi w głowie Trumpa. Chyba nawet jego najbliżsi współpracownicy nie mogą być pewni, że realizują przemyślany, spójny i jasny plan. A tym bardziej – słuszny. Zostawmy więc na boku rozważania, co Trump zamierza zrobić (świadomie), a co może niezależnie od jego woli być owocem jego często zaskakujących działań (i wypowiedzi). Skupmy się tylko na jednej kwestii, która interesować powinna nas najbardziej – Europie i jej bezpieczeństwie.

Trump, Vance i czarno-biała wizja świata

Czy Trump – niezależnie od tego, ile razy się myli lub wygłasza kontrowersyjne, a nawet obrzydliwe sądy (jak wczorajsza sugestia, że to Ukraina sprowokowała rosyjską agresję) – mówił nieprawdę, kiedy grzmiał już przed laty, że Europa wydaje za mało na zbrojenia i że stać ją na więcej? Czy wiceprezydent Vance zupełnie nie ma racji, kiedy – niczym barbarzyńca u bram pięknego pałacu - oskarża Europę o wadliwe rozumienie demokracji, a przede wszystkim ignorowanie nastrojów społecznych w imię wizji dzielonych przez elity? Choć być może Vance w ten sposób oczekuje większej akceptacji dla nurtów politycznych, które sam reprezentuje, to czy przy okazji nie zwraca (znowu mniejsza o to, czy świadomie, czy nie) uwagi na istotną kwestię – że w dotychczasowym podejściu europejskiego establishmentu tkwi prawdziwa pułapka dla demokracji: kiedy elity uparcie pchają wahadło w jedną stronę, z tym większą siłą liczne grupy społeczne próbują je odepchnąć w drugą. Doprowadzanie spraw do skrajności (tak jak jest ona rozumiana w danej chwili, tu i teraz) rodzi inne skrajności. Co dalej?

Wojna jako realne zagrożenie

Spoliczkowana, poniżana i lekceważona Europa jest obrażona, oburzona i zniesmaczona. W dużej mierze słusznie. Ale ma dwa wyjścia: albo będzie się dalej zachowywać tak, jak dotąd, sama siebie spychając na margines i w gruncie rzeczy ignorując głęboką, niebezpieczną przemianę otaczającego ją świata, albo się przebudzi.

Europa, przez którą rozumieć trzeba Unię Europejską, oraz jej naturalnych sojuszników, takich jak Wlk. Brytania czy Norwegia, to twór rozproszony z jednej, ale i scementowany z drugiej strony - historią, doświadczeniem, kulturą i licznymi interesami. To nie jest – nie musi być – puste hasło, zlepek kilkudziesięciu państw, które muszą w gruncie rzeczy samodzielnie stawiać czoło historycznym wyzwaniom. To, czym Europa rzeczywiście jest lub może być, jest przede wszystkim kwestią wyboru i decyzji samych Europejczyków.

Wspomniany byt to pół miliarda ludzi, z grubsza rzecz biorąc 1,5 razy więcej niż USA i ponad 3,5 razy więcej niż Rosja. Wśród 10 największych gospodarek na świecie Europę reprezentują: Niemcy, Wlk. Brytania, Włochy, Francja. Każda z nich jest oczywiście znacząco większa od rosyjskiej. A przecież w kolejnej dziesiątce globalnego rankingu są jeszcze Hiszpania i Holandia, ociera się o nią także Polska. Nawet mniejsi europejscy gracze nie są pozbawieni znaczenia. Wystarczy wspomnieć możliwości przemysłowe (także w odniesieniu do przemysłu zbrojeniowego) Szwecji, czy Czech. Europa rozumiana w ten sposób, jako całość, to w porównaniu z Rosją gigant i jednocześnie – potencjalnie - jeden z trzech najważniejszych graczy globalnych (obok USA i Chin).

Jednak Europa, nawet zagrożona wojną, jak teraz (nie traćmy z pola widzenia ostrzeżeń wysyłanych przez polityków i wojskowych, którzy nie dla zabawy mówią o ryzyku wybuchu konfliktu w perspektywie kilku lat), to olbrzym, który niechętnie przerywa drzemkę, a po przebudzeniu jest lekko skołowany i nie wie, co począć, więc najchętniej znowu przykłada głowę do aksamitnej poduszki. Jest obrzydliwie bogaty, ale i obrzydliwie leniwy, nieskory do wysiłku, a jeszcze mniej – do poświęceń, wyrzeczeń. Drwiący z niej Trump i obrażający ją Vance budzą niesmak, ale czy ich lekceważenie nie jest w żadnej mierze usprawiedliwione? I czy to nie od Europy zależy, jak będzie traktowana dalej? Czy nie wystarczyłoby, aby się na dobre przebudziła? To jest właśnie ta pożyteczna rola Trumpa i Vance’a, być może odgrywana zupełnie nieświadomie – jeśli budzą Europę, to tym samym popychają ją ku wielkości. Bo albo będzie ona zmierzać w tę stronę, albo będzie chylić się ku upadkowi, stając się ofermą, a może i ofiarą mocarstw.

Europę stać na wielkość

Oczywiście, kłopot Europy polega na tym, że mimo wszystko mamy na uwadze kilkadziesiąt państw (i rządów), które – aby można było mówić o wielkości – musiałyby rzeczywiście ściśle, w sposób beprecedensowy wręcz współdziałać. To się wydaje niemal nierealne, ale historia UE dowodzi, że jednak nie jest niemożliwe. Wielu polityków twierdzi trzeźwo, że europejska armia jest mrzonką. Wiedzą oczywiście lepiej. Laikowi może się wydawać, że utworzenie np. 200-300 - tysięcznego korpusu europejskiego bez ogromnego uszczerbku nawet dla armii narodowych nie powinno być zbyt trudne. Powiedzmy, że w jego skład wchodziłoby 30 tys. żołnierzy brytyjskich, tyle damo niemieckich i francuskich, po 20 tys. włoskich, polskich, hiszpańskich itd. Taki korpus – gwarantujący pierwszą „linię obrony” - powinien mieć bazy głównie na wschodniej flance. Musiałby być doskonale wyposażony, uzbrojony. Ale przecież to nie przekracza europejskich możliwości: szybka, choćby dokonywana kosztem innych inwestycji, rozbudowa potencjału w przemyśle zbrojeniowym to nie jest coś, czego UE i jej sojusznicy nie mogą zrobić, na co ich nie stać.

Dobrze – przyjmijmy jednak za tymi, który wiedzą lepiej, że armia europejska jest mrzonką. Jeśli nawet tak, to w sferze europejskich możliwości jest realizacja drugiej części planu: wielka rozbudowa przemysłu zbrojeniowego i skokowy wzrost produkcji zbrojeniowej (de facto na użytek armii narodowych). Na to potrzebne są pieniądze. Poza budżetami narodowymi można ich chyba szukać ponad podziałami, na gruncie europejskim. Pytanie brzmi, czy możliwa jest „zbrojeniowa unia europejska”, czyli obejmująca kraje UE i sojuszników UE wspólnota już nie węgla i stali, lecz zbrojeń, powołana do zbierania pieniędzy i finansowania potrzeb w zakresie bezpieczeństwa.

Przykładowo, Niemcy, które przez dekady korzystały z amerykańskiego parasola ochronnego z jednej strony, i taniej energii o rosyjskim rodowodzie z drugiej strony (a teraz tracą jedno i drugie), są chyba w stanie wyasygnować odpowiednie fundusze na europejskie bezpieczeństwo, które i dla nich ma kluczowe znaczenie? Podkreślam: europejskie bezpieczeństwo, a nie tylko niemieckie (jeśli w ogóle takie jest możliwe w oderwaniu od europejskiego). Nie chodzi więc tylko o to, żeby Niemcy wydawały więcej na Bundeswehrę, rozbudowywały ją i wzmacniały (co z polskiej perspektywy nie jest zresztą najbardziej pożądanym scenariuszem), ale przede wszystkim o to, by adekwatnie wzięły na siebie ciężar finansowania europejskiego bezpieczeństwa. Ale nie chodzi tylko o Niemcy. Każdy członek tej „zbrojnej wspólnoty” musiałby stosownie do możliwości, np. PKB per capita, dorzucić do koszyka gwarantującego wspólne bezpieczeństwo, niezależnie od wysiłku podejmowanego indywidualnie i mającego na celu wzmocnienie tylko indywidualnych możliwości obronnych.

To samo dotyczy wsparcia dla Ukrainy. Jeśli obawiamy się, że USA pozostawią ją na pastwę Putina i poniżającą narzucą kapitulację, odmawiając wsparcia, to czyż nie byłoby logiczne, aby to odebrane wsparcie zapewniła Ukrainie zjednoczona Europa? Czyż Europy rzeczywiście na to nie stać? Czyż nie stać ją na wyrzeczenia, które mogą zapewnić jej bezpieczeństwo? Wróćmy jeszcze raz do wszystkich ostrzeżeń wojskowych i polityków, którzy obawiają się wojny, a nawet więcej – po prostu spodziewają się jej w perspektywie trzech, pięciu, sześciu lat. Jeśli zagrożenie jest realne i poważne, to na co do cholery czekamy? I dlaczego nie mielibyśmy odsunąć go w czasie lub unicestwić, dostarczając Ukrainie tyle pieniędzy i broni, ile jest w stanie sensownie wykorzystać do obrony. Czy wszystko rzeczywiście musi wisieć na dobrej lub złej woli wuja Sama?

Oczywiście, to musiałoby się odbyć kosztem innych wydatków, kosztem uszczuplenia bogactwa, którym Europa się szczyci i z którym jeszcze się cieszy, i wyjściem ze strefy ogromnego komfortu, zanim zostanie z niej wyciągnięta siłą. Dlatego wspomniałem, że obrzydliwie bogata i leniwa Europa musiałaby się przebudzić, oderwać głowę od aksamitnej, miękkiej poduszki. Nie będzie olbrzymem na globalnej arenie, a co gorsza nie będzie bezpieczna w czasach, które nadchodzą, jeśli będzie wydawać więcej na tzw. socjal niż na czołgi. Taka jest brutalna prawda.

Upadek czy przebudzenie?

Czego Europie brakuje, aby nie była popychadłem Trumpa czy Vance’a i aby nie była przez nich upokarzana? Czego jej brakuje, żeby nie musiała bać się Putina i Rosji? Czy to nie jest tylko kwestia jedności w kluczowej sprawie bezpieczeństwa i żelaznej woli, która pozwala wychodzić poza słowa i podejmować konkretne decyzje?