Wolnorynkowcy przyklaskujący Brexitowi powołują się na narodową suwerenność w decydowaniu o gospodarce. Tyle że ta ma więcej wspólnego z nacjonalizmem niż z wolnym rynkiem. Lawrence Reed, jeden ze znanych amerykańskich popularyzatorów kapitalizmu, przed brytyjskim referendum zalał swoją facebookową tablicę probrexitową propagandą.
Masowo linkował filmy i artykuły przekonujące, że poza Unią Europejską istnieje życie gospodarcze, więc Brexit nie będzie tragedią. Wręcz przeciwnie – argumentowali Reed et consortes – odzyskanie zdolności do samodecydowania o własnej gospodarce jest jednym z wolnorynkowych pryncypiów. W Polsce takie samo przekonanie podzielały środowiska wychowane przez überwolnorynkowca Janusza Korwin-Mikkego. Anglia wychodzi z UE? Świetnie! Eurokołchoz się wali.
Trudno o większe niezrozumienie tego, czym jest wolny rynek. Z całą pewnością nie jest on zdolnością do decydowania o własnej gospodarce. Jeśli ktoś uważa, że państwa narodowe powinny decydować o gospodarce, musi przyjąć, że logiczną tego konsekwencją może być wprowadzenie interwencjonizmu, protekcjonizmu czy socjalizmu. Dlaczego nie? Jeśli jest to suwerenna decyzja... Ci zwolennicy kapitalizmu, którzy demonizują Unię Europejską (a nie jest to trudne, bo eurokraci dają co niemiara powodów), zapominają, że największe wojny światowe i najgłupsze polityki gospodarcze wprowadzała nie Unia, ale państwa narodowe.
Owszem, można przywoływać idiotyczne przepisy unijne regulujące krzywiznę banana, durny nakaz wymiany żarówek na świetlówki czy obowiązkowe wycofanie termometrów rtęciowych, ale jaki ciężar gatunkowy ma to w obliczu nadużyć, których dopuszczały się państwa narodowe np. w zakresie polityki pieniężnej? Przecież niemiecka międzywojenna hiperinflacja, która była tego rezultatem, przyczyniła się do wzrostu popularności Hitlera, a więc – pośrednio – do wybuchu II wojny światowej. Z drugiej strony jedną z podstaw działania Unii Europejskiej jest wspólny rynek, swoboda inwestycyjna i wolny przepływ kapitału. Warto to docenić, prawda?
Oczywiście, Unia jest też słusznie kojarzona z nadmierną redystrybucją, promowaniem wysokich, ujednoliconych podatków i szalejącą biurokracją. I z tym – rzecz jasna – należy walczyć. Ale czy poprzez secesję? Marzeniem naiwniaka jest, że może ona doprowadzić do zwiększenia wolności gospodarczej. Nie w świecie, w którym ludzie domagają się od państwa więcej i więcej. Oderwanie się Wyspiarzy uruchomi raczej wcale nie chlubne patriotyczne, ale najgorsze nacjonalistyczne instynkty. Już zresztą widzimy pierwsze tego oznaki: angielska ulica zaczęła prześladować imigrantów.
Sebastian Stodolak, publicysta / Dziennik Gazeta Prawna
Jak zaś zauważa Jakub Bożydar Wiśniewski, polski ekonomista filozof pracujący dla Instytutu Misesa, „właściwą alternatywą dla międzynarodowej biurokracji nie jest »narodowa suwerenność«, ale wolny rynek usług zarządczych. Alternatywą dla subsydiowanego »multikulturalizmu« nie jest kulturowa jednorodność, ale swobodna kulturowa interakcja. Alternatywą dla politycznej centralizacji nie jest polityczna decentralizacja, ale rynkowy policentryzm. A właściwą alternatywą dla interwencjonizmu jest konsekwentny klasyczny liberalizm”. To mądre słowa i warto, by wszyscy wolnorynkowcy uświadomili sobie, że nie da się ożenić nacjonalizmu i kapitalizmu. Jedno działa przeciw drugiemu.
Na szczęście w przypadku Brytyjczyków powyższa dyskusja jest w dużej mierze teoretyczna. Na dłuższą metę nie powrócą oni do socjalistycznych rozwiązań gospodarczych sprzed ery Margaret Thatcher. Mimo że starsze pokolenia Brytyjczyków na nią psioczą (bo kojarzy im się z odebranymi przywilejami związkowymi i bezrobociem), to jednak w głębi duszy wszyscy na Wyspach wiedzą, że gdyby nie ona, Anglia byłaby teraz ruiną. Stąd nawet jeśli formalnie Wielka Brytania odłączy się od UE, z gospodarczego punktu widzenia pozostanie jej faktyczną częścią. Pójdzie śladem Norwegii czy Szwajcarii.
Problem w tym, że jeśli sama UE nie wyciągnie wniosków z Brexitu i nie dokona autoreformy, pod pretekstem walki o niezależność odłączyć się od niej mogą w końcu kraje z większą podatnością na gospodarczy populizm. To zaś oznaczałoby już prawdziwe kłopoty i powrót do ancien régime’u, w którym poszczególne państwa zamykają przed sobą granice, budują własne okręgi przemysłowe, drukują pieniądze, żeby pokryć gargantuiczne wydatki, a w końcu – gdy ich gospodarki zaczynają się walić – sięgają zbrojnie po to, co nie ich. A o takim świecie nie marzą chyba nawet nacjonaliści.