Po latach pływania w głównym nurcie UE w Polsce ujawniła się potrzeba wykreowania własnej, nieszablonowej polityki zagranicznej, która odpowiadałaby na nowe wyzwania. Zasadne staje się jednak pytanie, czy rząd, który obwieścił to nowe otwarcie, na pewno obrał dobre kierunki
Wyraźnie widać zarysowujące się kształty polityki zagranicznej, jaką chciałaby prowadzić Warszawa. Jej priorytetami są zacieśnianie współpracy w ramach Grupy Wyszehradzkiej oraz z Wielką Brytanią. Zmiana jest widoczna gołym okiem – poprzednicy stawiali raczej na uzgadnianie stanowiska w ramach Trójkąta Weimarskiego. Korekta nie musi jednak od razu oznaczać „dobrej zmiany”. Oba obrane kierunki rodzą wątpliwości. Można by je uznać za zasadne tylko w sytuacji braku alternatywy. Taka istnieje – wymagałaby jednak dokonania przez Polskę zasadniczego zwrotu kierunku i rozpoczęcia bliskiej kooperacji z bogatymi krajami basenu Morza Bałtyckiego.
Problematyczny sojusz
Postulat współpracy z Czechami, Węgrami i Słowacją jest „przewałkowany” i niemal oczywisty. Problem w tym, że dobrze wygląda tylko w teorii. Gdy przyjrzymy się praktyce, wszystko trzeszczy w szwach. Już sama podstawa koncepcji wyszehradzkiej jest mocno wątpliwa. Bez wątpienia pomysł, by współpracować w pierwszym rzędzie z krajami regionu, jest słuszny. Problem w tym, że nie należymy dokładnie do tego samego regionu co wymienione trzy państwa. Czechy, Słowacja i Węgry leżą w europejskiej strefie dunajskiej, a my w strefie bałtyckiej. Obie strefy oddziela pasmo Karpat, co sprawia, że położenie geopolityczne obu jest odmienne. Odmienne są też szanse, zagrożenie i interesy. Przykładowo wojna trzydziestoletnia, która doprowadziła niemal do anihilacji narodu czeskiego, dla Polski była wydarzeniem zupełnie drugorzędnym. Właśnie inne położenie geopolityczne sprawia, że Czesi czy Węgrzy zupełnie nie odczuwają zagrożenia ze strony Rosji. Dla nas ma ono znaczenie egzystencjalne. Dlatego też Czesi i Słowacy grozili wetem w sprawie nałożenia sankcji na Rosję, a Węgry do końca parły do realizacji gazociągu South Stream. Obie te postawy dla nas były zupełnie nie do przyjęcia. Trudno mieć do Pragi i Budapesztu o to pretensje – rządzący tymi krajami słusznie kierowali się interesem narodowym.
Czy jednak można robić sobie nadzieje na współpracę z państwami, których interesy są tak odmienne od naszych? Zresztą nawet w sprawach mniejszej wagi nasi południowi sąsiedzi niespecjalnie palili się do wspierania Polski na forum międzynarodowym. Przykładów nie trzeba szukać daleko. W ramach UE głosowali przeciw nam w sprawie kwot mlecznych, przez co straciliśmy 660 mln zł. Trudno więc oczekiwać, że w czasie prawdziwej próby będziemy bezpieczni.
Nie tylko sprzeczności interesów sprawiają, że Grupa Wyszehradzka jest mało atrakcyjna z punktu widzenia Polski. Mówiąc wprost, te trzy kraje nie mają nam nic specjalnego do zaoferowania. Ich suwerenna retoryka, którą możemy obserwować od pewnego czasu, jedynie zasłania fakt ich kompletnej niemożności zrzucenia pęt zależności gospodarczej. Prawda jest taka, że są to kraje bardziej skolonizowane gospodarczo niż Polska. Udział kapitału zagranicznego w PKB Czech wyraźnie przekracza 40 proc. (w Polsce to ok. 1/3), a jego udział w sektorze bankowym to aż 90 proc. (w Polsce ok. 60 proc.). Słowacja jest krajem zdominowanym przez zagraniczny przemysł motoryzacyjny. Od niemieckich koncernów w bardzo dużym stopniu zależą Węgry. Także ich siła militarna jest dosyć mizerna – zarówno Czechy, jak i Węgry wydają na armię po nieco ponad 1 mld dol., co stanowi ledwie ok. 1 proc. ich PKB (wymóg NATO to 2 proc.). W Polsce te wydatki wynoszą ok. 10 mld dol. i zbliżają się do 2 proc. PKB.
Współpraca z Wielką Brytanią jest jeszcze bardziej wątpliwa. Leżący na drugim końcu Europy kraj, charakteryzujący się doskonałym położeniem geopolitycznym (w przeciwieństwie do nas), którego polityka zagraniczna tradycyjnie jest nawet nie tyle pragmatyczna, ile po prostu cyniczna (to nie zarzut, a jedynie stwierdzenie faktu), jest najgorszym możliwym materiałem na strategicznego partnera. Doskonałym przykładem, jak gra Wielka Brytania, były jej niedawne negocjacje z UE, z których można było wywnioskować, że głównym problemem na Wyspach są imigranci z Europy Środkowo-Wschodniej (głównie Polacy), którzy pobierają zasiłki na pozostawione w kraju dzieci. Tymczasem pobierane w ten sposób zasiłki stanowią... 0,26 proc. całości brytyjskich zasiłków na dzieci. Inaczej mówiąc, ten problem jest zupełnie marginalny, choć na pewno atrakcyjny pijarowo.
Co więcej, ten marginalny proceder systematycznie i wyraźnie spada. W ostatnich czterech latach zmniejszył się o 40 proc. Widać więc wyraźnie, że Brytyjczycy w dosyć perfidny sposób instrumentalnie wykorzystali m.in. obywateli Polski, by poprawić swoją pozycję w UE. Rządzący torysi wykorzystali więc w ten sposób obywateli kraju, którego partia rządząca jest ich głównym partnerem we frakcji w PE, a jego szef MSZ w swym exposé określił Wielką Brytanię jako strategicznego sojusznika. Zresztą już sama sprawa referendum na Wyspach jest dowodem, że elity są w stanie postawić pod znakiem zapytania cały projekt UE, by móc to wykorzystać dla celów bieżącej wewnętrznej polityki.
W obliczu takich doświadczeń trudno oczekiwać, że współpraca z Brytyjczykami stanie się trwałym sojuszem. Oczywiście Wielka Brytania ma mnóstwo zalet oraz mocnych stron – i w konkretnych sprawach trudno byłoby z nią nie współpracować – jednak w naszym położeniu geopolitycznym potrzebujemy w pierwszej kolejności budowy trwałego bloku współpracy, a nie okazjonalnych sojuszy.
Północ na wyciągnięcie ręki
Z niezrozumiałych względów bogata Skandynawia niemal nie występuje w polskiej debacie publicznej jako potencjalny sojusznik. Co wynika prawdopodobnie z tego, że w tej debacie niemal nie występuje także Bałtyk. Wszystkie liczące się kraje z dostępem do morza uczyniły z niego jedną ze swoich najmocniejszych stron, tylko nie Polska. Otwarcie się na Północ oraz zbliżenie z państwami skandynawskimi mogło to zmienić. Wspólne położenie geopolityczne sprawia, że kraje Północy podzielają nasze poczucie zagrożenia ze strony Rosji. Mają zresztą ku temu powody – całkiem niedawno rosyjskie myśliwce ćwiczyły rajd na Sztokholm. Już w 2009 r. Szwecja, Finlandia, Dnia, Norwegia i Islandia utworzyły NORDEFCO, czyli północny pakt obronny. W ubiegłym roku cztery z tych krajów zdecydowały o zacieśnianiu współpracy w związku z ekspansją rosyjską. Patrzą w tej sprawie także na Polskę, czego efektem było podpisanie we wrześniu 2015 r. umowy o współpracy wojskowej między Polską a Szwecją. Skandynawia również się zbroi – niedawno Norwegia zakupiła 52 sztuki supernowoczesnych myśliwców F-35. Budżety obronne państw skandynawskich nie są może spektakularne – szwedzki to 6,5 mld dol., a norweski 6,7 mld – ale są jednak wielokrotnie większe niż naszych sąsiadów z południa (a zapowiedziano ich znaczne zwiększenie w najbliższych latach). Armie Północy charakteryzują się jednak znaczną specjalizacją – Szwecja i Norwegia mają znakomite lotnictwo, Dania silną flotę morską, a położona najbliżej Rosji Finlandia słynną już obronę terytorialną i sprawne wojska lądowe. Co więcej, kraje Północy dysponują bardzo dobrze rozwiniętym przemysłem zbrojeniowym – chociażby szwedzkie myśliwce Gripen czy korwety Visby należą do najlepszych w swoich kategoriach.
Przede wszystkim jednak kraje skandynawskie charakteryzują się bardzo wysokiej klasy kapitałem, który możemy przyciągnąć. Jak wiadomo, kapitał kapitałowi nierówny – krótkoterminowy spekulacyjny może przynieść więcej szkód niż pożytku. Inwestycje skandynawskie są długoterminowe i nakierowane na produkcję oraz tworzą z reguły dobrze płatne miejsca pracy wysokiej jakości. Dodatkowo oprócz kapitału możemy importować stamtąd także technologie high-tech, których jest tam pod dostatkiem. Wydatki na badania i rozwój są w krajach nordyckich najwyższe w UE – w stosunku do PKB wynoszą w Szwecji i Finlandii 2,28 proc., a w Danii 2 proc., tymczasem w Niemczech 1,9 proc., w Czechach i na Węgrzech ok. 1 proc., a w Polsce i na Słowacji zaledwie 0,38 proc. Na przyciągnięciu nad Wisłę nordyckiej działalności badawczej skorzystałyby polskie firmy, które mogłyby czerpać z niej innowacyjne rozwiązania. Bardzo silne kapitałowo (a Norwegia także surowcowo) kraje nordyckie są jednak słabe pod względem liczby populacji – i właśnie nasze stosunkowo liczebne, bardzo dobrze wykształcone i wyjątkowo energiczne społeczeństwo mogłoby być doskonałym argumentem z polskiej strony.
Oczywiście zbliżenie z Północą powinniśmy rozegrać z pozycji partnera, a nie petenta. Byłoby to jednak o tyle łatwiejsze, że na takim sojuszu wszystkie strony powinny znacznie zyskać. Czas spojrzeć na kraje nordyckie z perspektywy pragmatycznej, bez ideologicznego zacietrzewienia. Dotychczasowe podejście np. prawicy, które kazało jej patrzeć na Skandynawię przez okulary swoich ideologicznych uprzedzeń, jest z punktu widzenia polskich interesów zupełnie niepoważne.