Ewentualny triumf Wolnościowej Partii Austrii będzie wiatrem w żagle dla podobnych sił we Francji, w Niemczech czy w Szwecji. Jeśli w jakimś kraju Europy Zachodniej prawicowi populiści mają przejąć władzę, Austria jest najpoważniejszym kandydatem. Przesłanek, które na to wskazują, jest znacznie więcej niż tylko wyniki niedzielnych wyborów prezydenckich.
W pierwszej turze wyraźne zwycięstwo odniósł reprezentujący Wolnościową Partię Austrii (FPÖ) Norbert Hofer, który uzyskał ponad 36 proc., co jest lepszym wynikiem, niż zapowiadały przedwyborcze sondaże. W drugiej, która odbędzie się 22 maja, zmierzy się on ze startującym jako niezależny, ale popieranym przez Zielonych Alexandrem Van der Bellenem. To, że Hofer zdobył o 16 pkt proc. więcej, jeszcze niczego nie przesądza, bo z pewnością dojdzie do mobilizacji sił, dla których FPÖ jest synonimem ksenofobii i nietolerancji.
Taki scenariusz miał miejsce np. podczas grudniowych wyborów regionalnych we Francji, gdy w pierwszej turze Front Narodowy wygrał w połowie regionów, ale ostatecznie władzy nie zdobył w żadnym, bo przed drugą turą tradycyjne partie poparły się nawzajem. Według jedynego na razie sondażu w drugiej turze trzypunktową przewagę ma Van der Bellen, ale wynik Hofera znów może być niedoszacowany. Jednak nawet jeśli Hofer nie zostanie prezydentem, nie sposób nie zauważyć, że poziom niezadowolenia Austriaków z rządzącej klasy politycznej jest wyższy niż w jakimkolwiek innym kraju zachodnim.
Niedzielne wybory stały się bezprecedensową klęską politycznego mainstreamu. Austriacka Partia Ludowa (ÖVP) i Socjaldemokratyczna Partia Austrii (SPÖ) rządzą samodzielnie lub razem od zakończenia II wojny światowej, z szeregów jednej z nich wywodzili się wszyscy dotychczasowi prezydenci i kanclerze. Tymczasem ich kandydaci uzyskali po niecałe 12 proc. i zajęli czwarte i piąte miejsce, jeszcze za niezależną Irmgard Griss.
Sytuacja, w której obie dominujące partie jednocześnie spadają na tak odległe miejsca, nie zdarzyła się jeszcze nie tylko w historii Austrii, ale nawet w żadnym kraju zachodnioeuropejskim z ustabilizowanym systemem dwupartyjnym. Przy czym jest to objaw bardziej długoterminowego trendu – już w ostatnich wyborach parlamentarnych SPÖ i ÖVP uzyskały najgorsze wyniki w historii i ledwo wystarczyło im mandatów do utworzenia wielkiej koalicji.
Tymczasem FPÖ, która przeżywała poważny kryzys w połowie poprzedniej dekady, dziś jest wyraźnie na fali wznoszącej. Gdyby teraz w Austrii odbyły się wybory parlamentarne, zajęłaby ona pierwsze miejsce, uzyskując 31–33 proc. głosów, czyli ok. 10 pkt proc. więcej niż każda z dwóch tradycyjnych partii. Na dodatek od roku nie było sondażu, którego FPÖ by nie wygrała (tak dużej i stałej przewagi nie ma żadna podobna partia w Europie). Oczywiście wciąż można próbować tworzyć koalicję wszystkich przeciwko FPÖ, ale też coraz trudniej ignorować opinię coraz większej części wyborców.
Wolnościowcom do pewnego stopnia pomógł kryzys migracyjny, a w szczególności niekonsekwentna polityka kanclerza Wernera Faymanna. Socjaldemokratyczny szef rządu początkowo mocno popierał forsowaną przez Angelę Merkel politykę przyjmowania imigrantów, ale gdy się okazało, jak wielu ich przyjechało do Austrii i jak wielki sprzeciw to budzi, dokonał kompletnego zwrotu. Dziś Austria jest jednym z bardziej zamkniętych na uchodźców krajów w Europie i sama buduje płoty na granicach, za co początkowo krytykowała Węgry. Ale trudno powiedzieć, by Faymann zyskał na wiarygodności.
Jeśli Hofer wygra drugą rundę, nie oznacza to jeszcze całkowitej zmiany władzy, bo kadencja obecnego parlamentu upływa jesienią 2018 r., a biorąc pod uwagę notowania, mało prawdopodobne, by obecna koalicja chciała je przyspieszyć. Ale czas gra na korzyść FPÖ. Na to, że austriaccy populiści mogą przejąć władzę prędzej niż jakiekolwiek tego typu ugrupowanie w Europie Zachodniej, wskazują jeszcze inne – poza większym stopniem upadku tradycyjnych partii – czynniki. FPÖ już w przeszłości wchodziła w skład koalicji rządowych (w latach 1983–1986 oraz 1999––2006), zatem ewentualne objęcie przez nią władzy będzie łatwiejsze do zaakceptowania niż w przypadku Frontu Narodowego we Francji czy Szwedzkich Demokratów.
Poza tym FPÖ jako siła większościowa sprawowała już władzę na szczeblu lokalnym (Jörg Haider, twórca sukcesów tej partii w latach 90., był gubernatorem Karyntii), więc odpada argument braku jakiegokolwiek doświadczenia w rządzeniu. Z drugiej strony ewentualne zwycięstwo prezydenckie lub parlamentarne FPÖ bardzo wzmocni innych populistów. Trudno się spodziewać, by Alternatywa dla Niemiec (AfD) zdołała w najbliższym czasie dostać się wyżej niż na trzecie miejsce, ale w krajach takich jak Francja, Holandia czy Szwecja zajęcie przez nich pierwszego miejsca w wyborach (co nie jest jeszcze równoznaczne z objęciem władzy) będzie realną perspektywą.